„Three Billboards Outside Ebbing, Missouri” (2018) reż. Martin McDonagh

Nie napisałem tego od razu po obejrzeniu, żeby mieć jakieś zdystansowane spostrzeżenia i cholera – nie wiem od czego zacząć.

Od naprawdę dawna jestem żywo zafascynowany społecznym fenomenem jakim są Stany Zjednoczone Ameryki. Największe na świecie imperialistyczne mocarstwo, z którego flagą identyfikują się ludzie o tak różnym statusie, że ciężko to objąć umysłem. Mówię tutaj o tej najprostszej wewnątrzkrajowej różnorodności. No bo spróbuj sobie wyobrazić Amerykanina. Zamknij oczy i go zobacz. Nie wygłupiaj się, otwórz i czytaj dalej. Jakiego Amerykanina widzisz? Głowę rodziny z przedmieścia, rodem z sitcomu? Tego drugiego z grupy EPMD, którego ksywki nigdy nie możesz zapamiętać? Hanka Moody’ego? A może jakiegoś rednecka z południa? Kurcze, to jest jeden kraj. Oni utożsamiają się z jedną flagą – technicznie rzecz biorąc powiedzą Ci, że pochodzą z tego samego miejsca.

Dlatego to, jak wygląda życie Amerykanina nie jest do końca jasne – nie przychodzi do głowy zbyt szybko jako ogólnikowa odpowiedź. Wielkomiejskie życie widujemy w telewizji, w różnych formach. Mniej natomiast widzimy Stanów Zjednoczonych Małomiasteczkowych – takich, które chowają się między polami kukurydzy w Indianie, pomiędzy górami Montany, czy w stosunkowo suchych rejonach Luizjany. Kiedy więc pojawia się obraz, którego tematem jest właśnie to małomiasteczkowe amerykańskie środowisko i przedstawia je bez zbędnego przerysowania, to jestem wniebowzięty.

Główną bohaterką Trzech Billboardów jest Mildred Hayes (cudowna Frances McDormand), której córka została zgwałcona i zamordowana. Miejscowa policja, na czele z szeryfem Billem Willoughbym (cudowny Woody Harrelson), pomimo upływu roku od przestępstwa, nie poczyniła w tej sprawie żadnych postępów. Rozgoryczona kobieta wynajmuje trzy dawno nieużywane billboardy, żeby powiesić na nich hasła, mające zwrócić uwagę świata na tę sytuację.

Trzy Billboardy to nie film o billboardach (chociaż mimochodem trochę też), ani o policyjnym śledztwie (chociaż ewidentnie pojawia się ono w filmie), ani nawet o rozgoryczonej matce (chociaż ten motyw wydaje się bardzo ważny). To jest obraz pokazujący wycinek społeczności – małej, lokalnej społeczności, która nie jest w całości zdrową tkanką.

Nie jest nią, bo patrzymy na nią z boku, z dystansem. Dostrzegamy przez to jej problemy, które istnieją. Oj, istnieją i to istnieją w całej amerykańskiej małomiasteczkowej czasoprzestrzeni. Nadużywająca władzy policja? Rasizm i homofobia? Brak perspektyw zawodowych? No jasne. To jest jeden z tych filmów, który zarysowuje nam historię, owszem. Robi to jednak po to, żeby pokazać nam jakiś szerszy obraz. Wszystko to przywodzi mi na myśl filmy pokroju Zielonej Mili albo Skazanych na Shawshank. Czy Zielona Mila była o niesłusznie oskarżonym czarnoskórym obywatelu? Nie, pokazywała szerszy obraz społecznych problemów. Czy skazany na Shawshank był o więźniu w więzieniu? Nie, pokazywał szerszy obraz społecznych problemów. To są te filmy, które są objętościowo długie, ale żaden bohater nie jest w nich zbędny, bo może nam coś uświadomić.

To brzmi nawet poważnie. Trzy Billboardy nie są jednak tak do końca filmem poważnym. Screw it, wcale nim nie są. W opisie jest napisane „komedia” i jest to komedia. Nie wiem kiedy ostatnio jednocześnie tak szczerze z serca się uśmiałem, jednocześnie mając poczucie, że oglądam coś ważnego. Odpowiedni komediowy vibe nie pozwalał mi czuć, że pewne zachowania i motywacje bohaterów mogą być trochę nadmuchane. W połączeniu z odpowiednim humorem, pewne typowe i przerysowane zagrywki stają się nad wyraz strawne i satysfakcjonujące. Jeśli film łączy komedię, dramat i szeroki, społeczny przekaz, robiąc te wszystkie trzy rzeczy dobrze i skutecznie, to wiesz, że jest super. Włączcie mi country.

9/10

/K

„Tamte dni, tamte noce” (2018) reż. Luca Guadagnino

Niewiele jest filmów, na które czekam na początku roku po sprawdzeniu zapowiadanych premier. Najczęściej są to filmy z pierwszego kwartału – on już od jakiegoś czasu dostarcza mi najciekawszych filmowych wrażeń. Jedną z takich pozycji były Tamte dni, Tamte noce i… cóż, odrobinę się rozczarowałem.

Obraz przenosi nas do Włoch lat ’80, pokazując rodzinę spędzającą wakacje w XVII-wiecznym dworku. 17-letni Elio to bohater od początku dający się polubić, ale też potrafiący zaintrygować – inteligentny, wyczulony na sztukę i uczuciowy chłopak. Jako że jego ojciec jest naukowcem – konkretnie archeologiem – przyjeżdża do nich niejaki Olivier, pracujący z ojcem Elio przy swoim doktoracie. Między wspomnianymi bohaterami rodzi się na przestrzeni filmu intymna więź.

Przyznałem, że poczułem się rozczarowany – tylko dlatego, że miałem bardzo wysokie oczekiwania. Prawdę mówiąc, film zawiódł mnie tylko na jednej płaszczyźnie – scenariuszowej. Muszę też przyznać, że tylko połowicznie. Zacznijmy od tego, że film jest długi. Ponad dwie godziny to aż nadto, by opowiedzieć zawartą w scenariuszu historię. To, co dzieje się na ekranie przez pierwszą godzinę to – pokuszę się o pretensjonalność – istna poezja. Relacja pomiędzy Elio i Olivierem budowana jest bardzo powoli i spokojnie – od drobnej niechęci, przez fascynację, aż po nieśmiałą zmysłowość. Wszystko to jest bardzo nienachalne, tworzone za pomocą niedopowiedzeń, ale też aspektów technicznych – zamiast niepotrzebnych bezpośrednich dialogów. Muzyka, praca kamery, montaż – wszystko to stara się nam zasugerować co czują bohaterowie. To jest bardziej niż dobre.

W końcu jednak dochodzi to punktu kulminacyjnego – napięcie pomiędzy bohaterami zostaje w pewien sposób rozładowane. To jak najbardziej sensowne, ale… została jeszcze ponad godzina filmu. No i niestety ta kolejna godzina nuży i dłuży się niesamowicie, bo jest po prostu bezpośrednia. Momentami film jest w tej bezpośredniość tak bezczelny, że tłumaczy nam pojedyncze sytuacje z początku filmu. Niestety, po upływie godziny mój zachwyt coraz to szybciej przeradzał się w delikatne rozczarowanie.

To nie jest jednak zły film – w żadnym wypadku. To, jak samoświadomy jest w operowaniu techniką filmową po prostu robi wrażenie. Zdjęcia wiejskich, letnich lokacji są takie, o jakich marzymy – co wpisuje się w konwencję historii. Co ciekawe, wpisuje się w tych momentach, w których ma się wpisywać. Efekt wizualny, czy to ciepłych kolorystycznie, wyostrzonych kadrów, czy drgania kamery przy odpowiednim półmroku i zbliżeniu – wszystko wydaje się od początku do końca zaplanowane. Aktorsko jest dobrze – z jednym wyjątkiem – 17-letni Elio, grany przez Timothee Chalameta. On jest więcej niż dobry – jest świetny. Trudno to nawet opisać, ale scena będąca patentem na napisy końcowe zostanie w mojej głowie na długo (pomimo mało satysfakcjonującego zakończenia historii w szerszym aspekcie).

No niestety, liczyłem na więcej – zwłaszcza po świetnych recenzjach i jeszcze bardziej po genialnej pierwszej części filmu. To jak balonik, z którego zaczęło w pewnym momencie uchodzić powietrze. Nie sposób jednak powiedzieć, że to zły film. Pod względem technicznym stoi na tak wysokim poziomie, że po prostu nie można wrzucić go do kategorii średniaka. To bardzo dobry film. Tylko przeciągnięty i średnio zakończony. Ale jest bardzo dobry. Nie zniechęć się, bo warto zobaczyć.

7/10

/K

„Disaster Artist” (2018), reż. James Franco

Gdyby więcej osób kochało siebie nawzajem, świat byłby lepszym miejscem.

Trochę się obawiałem w imieniu widzów, którzy nie są zaznajomieni z filmem The Room i nie doświadczyli wcześniej całej jego magicznej otoczki. Moje obawy okazały się trochę na wyrost, gdyż film jest skonstruowany tak, żeby nieświadomy tematu widz mógł się z nim w czasie seansu The Disaster Artist zaznajomić i łatwo wejść w ten świat. Mimo wszystko jednak zdaję sobie sprawę, że gdybym nie był świadomy w 100% z czym mam do czynienia, nie wyciągnąłbym z tego filmu tyle frajdy, ile wyciągnąłem.

Ale od początku. The Disaster Artist to film pokazujący proces powstawania filmu The Room – okrzykniętego najgorszym filmem wszech czasów. Dlaczego kręcić o tym film? Ponieważ „The Room” z 2003 roku, reżyserii Tommy’ego Wiseau był tak zły, że dawał niesamowitą radość z oglądania niemalże parodii dramatu obyczajowego, nakręconej zupełnie nieironicznie. Do tego tajemnicza postać ekscentrycznego Wiseau, o którym nikt nic nie wie – skąd pochodzi, kim jest i skąd u licha wziął ponad 6 milionów dolarów na stworzenie swojej kultowej szmiry?

Scenariusz The Disaster Artist oparty jest na książce Gregga Sestero – przyjaciela Wiseau i jednego z głównych aktorów jego Opus Magnum. Niestety, film jest trochę zakładnikiem swojej historii. Nie ma w niej nic widowiskowego poza sytuacjami z planu filmowego, które były co najmniej nietypowe ze względu na ekscentrycznego reżysera. Dlatego też film momentami zmienia narrację i po serii śmiesznych historii z backgroundu powstawania The Room wprowadza niewielkie elementy dramatu, pokazujące psychiczny ciężar ciążący na Wiseau oraz uzależnionym od niego Sestero. Film nieźle tymi zmianami nastroju balansuje – nie pozwala wypaść widzowi z komediowego vibe’u – ale czuć jednak, że była potrzeba uwypuklenia tych sytuacji.

Zakładam, że książka Sestero dość obszernie opisywała kulisy tego, jak poznał się on z Tommym Wiseau. Film stara się to także dość skrupulatnie zaprezentować, przez co trochę staje w rozkroku. Od początku miał być to film o kulisach powstawania The Room, a na starcie dostaliśmy sporo wcześniejszej historii. Z jednej strony dobrze byłoby pozostać konsekwentnym w konwencji pseudo-making-offu z planu, z drugiej jednak każda ciekawostka z prywatnego życia Wiseau to skarb.

Film nie zdradza niczego, czego fan The Room nie wiedziałby już wcześniej. Niezręczne sytuacje na planie, niejasne finansowanie, amatorka i ogólna konsternacja skupiona wokół postaci oderwanego od rzeczywistości Wiseau. Nie ma tu więc wiele zawartości, która byłaby odkrywcza lub zaskakująca. Za każdym razem, kiedy jednak pojawia się scena, w której bohaterowie kręcą scenę znaną nam z pierwowzoru – sprawia to przeogromną satysfakcję – głównie dzięki parodystycznej manierze aktorów

„Parodystycznej” nie jest tutaj nacechowane pejoratywnie. Jak zagrać postać, która odgrywa postać w sposób parodystyczny z pobudek nieironicznych? James Franco musiał sparodiować Wiseau, bo po prostu nie ma innego wyjścia. Tommy Wiseau to uosobienie parodii. Złoty Glob dla Franco zdecydowanie nie jest na wyrost. Każde „haha” i „Oh, hi Mark” jest zagrane praktycznie w punkt. Ten film w żadnym momencie nie był 8/10, ale frajda jaką mi dostarczył była wręcz nieoceniona w ten smutny niedzielny wieczór.

Ocena: 8/10

/K

W kwietniu zeszłego roku do obejrzenia The Room skłonił mnie w końcu Kamil. Już wcześniej miałem ten film na radarze, ale jakoś nigdy nie mogłem się za niego zabrać. Zaraz po zakończonym seansie odbyliśmy przeszło półtoragodzinną rozmowę telefoniczną, w trakcie której komentowaliśmy wszystkie elementy filmu i wspólnie szukaliśmy informacji na temat procesu produkcji. Na następny dzień obejrzeliśmy go już wspólnie. (Hahahaha, great story Rafał!)

The Room to spory element mojego popkulturowego życia i na pewno jeden ze składników codziennego humoru, więc do produkcji Franco podchodziłem ze sporymi oczekiwaniami, które spełnione zostały w stopniu po prostu akceptowalnym. Znaczną większość napisał już mój poprzednik, ale parę rzeczy mam do dodania. Cała produkcja niestety ucierpiała przez swoją przystępność dla osób niezaznajomionych z oryginalnym obrazem. Ze względu na całościowe ujęcie sprawy scenariusz ma formułę „kolejnej amerykańskiej komedii wyższych lotów”. Uważam, że np. formuła mockumentary zdecydowanie wyszłaby Disaster Artist na dobre.

Potężnym atutem obrazu jest za to elastyczność konwencji, możliwa dzięki specyficznemu materiałowi źródłowemu. Dzięki niej wszelkie niedoróbki techniczne czy sztuczności można zrzucić na zamierzoną formułę i niczym się zbytnio nie przejmować. Tyczy się to wszystkiego – scenografii, zdjęć, kolorystyki, fryzur, czy nawet aktorów (tu chciałbym pochwalić nierozpoznawalnego Zacha Efrona i skarcić casting Josha Hutchersona, który do tego obrazu ma zbyt sławną twarz, przez co wygląda jak wyciągnięty ze skeczu SNL).

Na sam koniec biję pokłony Jamesowi Franco w jego roli życia, który zmierzył się z postacią Tommy’ego Wiseau i wyszedł ze starcia obronną ręką. Nie jest on kopią twórcy, a jego aktorskim portretem. A niech mu będzie – reżyserii też gratuluję. Co się naśmiałem i nastresowałem to jednak w większości jego zasługa.

Ocena: 7/10

/R

„Cudowny chłopak” (2018), reż. Stephen Chbosky

Kolejna minirecenzja i kolejny film o dzieciach, dzieciństwie, dojrzewaniu. Tendencja kina czy może mój nastrój ducha? Nie mam pojęcia. Ważne, że „Cudowny chłopak” to produkcja warta uwagi, lecz niedorównująca moim tekstowym poprzednikom.

Najnowsza produkcja Chbosky’ego to adaptacja powieści R.J. Palacio, opowiadająca o Auggiem – małym chłopcu cierpiącym na syndrom Treachera Collinsa, który objawia się w głównej mierze znaczną deformacją twarzy. Udźwignięcia tejże roli podjął się Jacob Tremblay, którego kojarzyć możecie z fantastycznej roli w „Pokoju”. Tu sprawdził się dobrze, aczkolwiek bardziej od jego umiejętności aktorskich do jego postaci przyciągała niesamowita praca charakteryzatorów, przez których byłem święcie przekonany, że na ekranie widzę chłopca autentycznie cierpiącego na rzadką wadę genetyczną. W obsadzie towarzyszyli mu m.in. Julia Roberts, Izabela Vidovic i znakomicie odnajdujący się w roli zabawnego ojca Owen Wilson. (Na krótkie cameo wpadła nawet Sonia Braga!)

Ale wróćmy do historii. Fabuła rozpoczyna się zaraz przed pierwszym dniem roku szkolnego, a kończy się na rozdaniu świadectw. Obserwujemy więc pierwsze zetknięcie się Auggiego ze szkołą, rówieśnikami, no i po prostu prawdziwym życiem, które jak łatwo się domyślić, dla takiego chłopaka łatwym nie jest. Tu jednak pojawia się niespodzianka, bo scenariusz nie poprzestaje na historii chłopca. Nagle poświęca się epizod jego starszej siostrze, która cierpi z powodu braku uwagi ze strony rodziców i odrzucenia przez jedyną przyjaciółkę. Później zaś segment oferuje się również i rzeczonej przyjaciółce, by poznać jej motywy itd., itd.. Film stara się pokazać, że każdy medal ma dwie strony i tworzenie wyobrażeń na temat danej sytuacji, obserwując ją tylko z jednej perspektywy jest bardzo ograniczające. To spora zaleta, ale aż dziw więc, że przy takim podejściu nie zdecydowano się na oddanie kawałka filmu głównemu antagoniście w postaci perfidnego dzieciaka z bogatej rodziny. „Cudowny chłopak” niestety w całości cierpi na syndrom rozdrobnienia, porzucając wątki lub kończąc je tak prędko i tak niedbale, że zwyczajnie ich żal, do tego często okraszając je dialogami nienaturalnymi na tyle, że człowiek zastanawia się czy scenarzyści przebywali w ostatnim czasie w pobliżu dzieci. Karmiąc nas kolejnymi wątkami i przekazywanymi wprost metaforami, film sam łapie o kilka sroczych ogonów za wiele.

Reżyserii oryginalnie miał się podjąć Paul King, ale zrezygnował by swój czas i zmysł artystyczny poświęcić na „Paddingtona 2” (chwała mu za ten film!). Jestem niezwykle ciekawy, co zrobiłby on z „Cudownym chłopakiem”, bo i Chbosky pozwolił sobie na parę fantastycznych wtrętów w postaci choćby Chewbacci, pojawiąjącego się za sprawą imaginacji chłopaka. Moja ciekawość nie jest jednak napędzana tym, że stanęło przede mną marne kino. Skądże znowu. Po prostu czuć, że dałoby się to zrobić lepiej, albo poprzez skupienie się na mniejszej ilości elementów, albo poprzez wydłużenie metrażu o godzinę. Niemniej jednak „Cudowny chłopak” to kino, które przypomina o różnych etapach dorastania i związanymi z tym problemami, uczuciami i rozterkami. Przyznaję, że dla 20-letniego faceta była to mała, wzruszająca powtórka i podsumowanie z wielu epizodów z mojego życia – oczywiście nie bezpośrednio, ale poprzez nawiązania i podobieństwa (na samo wspomnienie o tym, że biednego, głównego bohatera, kochającego kosmos, koleżanka siostry nazywała Major Tom, zaczynam się rozklejać). Dlatego też niedobrze byłoby historię małego Auggiego zignorować. Niekoniecznie musicie pędzić do kina, ale jeśli za pół roku nie będziecie wiedzieli jak spędzić wieczór, a jakaś stacja telewizyjna zaoferuje Wam seans „Cudownego chłopak”, złapcie przyjaciela i spędźcie razem przyjemny rok szkolny z Auggiem.

OCENA: 6/10

/R

„Paddington 2” (2017), reż. Paul King

Kino familijne to przestrzeń nierzadko spychana na margines, głównie ze względu na dziecinną, czy nawet infantylną tematykę. Nie twierdzę oczywiście, że nie przyczyniła się do tego masa marnej jakości amerykańskich produkcji, puszczanych w niedzielę na Polsacie o 11, ale mimo wszystko trzeba przyznać, że wiele osób odrzuca ten gatunek, bo… to dla dzieci. Wznośmy więc podziękowania dla Paula Kinga, bo drugą częścią Paddingtona udowodnił, że w każdym środowisku filmowym można stworzyć coś prawdziwie fantastycznego.

Zacznijmy od estetyki. Wygląda na to, że pomiędzy produkcją pierwszej części opowieści o przeuroczym misiu a rozpoczęciem zdjęć do jej kontynuacji, King postanowił zanurzyć się w twórczości Wesa Andersona. Reżyser postanowił kino familijne uczynić prawdziwą przygodą i zamiast ograniczać gatunek do zwyczajnego filmu, tylko że dla dzieci, pozwolił sobie na bardzo zdrową dawkę fantazji – kadry nierzadko wypełniają wyraźne pastelowe kolory, rzeczywistość zakrzywiana jest na potrzeby atmosfery baśni, także z pomocą symetrii, a pewne trzy konkretne sekwencje, wykorzystujące abstrakcyjne animacje zaskarbiły sobie bezpieczne miejsce w moim sercu. O niezwykłych jakościach wizualnych samego misia wspominać nie muszę.

Nie miałem niestety przyjemności obejrzeć produkcji z oryginalnymi głosami, ale tłumacze wykonali swoją robotę niezwykle dobrze, wstawiając polskie nawiązania bardzo rzadko i bardzo celnie. Boli mnie oczywiście, że nie mogłem usłyszeć tak lubianych przeze mnie aktorów jak Sally Hawkins, Ray Winstone czy Jim Broadbent, ale skoro nawet w wersjach dubbingowych czuć było wysokiej klasy aktorstwo (acz odpowiednio do dziecięcych koncepcji dostosowane), to coś to jednak znaczy. Tu moje pochwały w tej przestrzeni się nie kończą, bo na dodatkowe laury zasługują wspaniały Artur Żmijewski, który w roli Paddingtona odnajduje się perfekcyjnie i Hugh Grant, który po raz kolejny już genialnie wykorzystał swój już nie najmłodszy wiek i opinię minionego amanta, by wykreować własną postać, wydającą się żartem z siebie samego. Zaś jego scena lecąca w trakcie napisów końcowych to coś, dlaczego warto byłoby kupić jakieś fizyczne wydanie specjalne.

Czy „Paddington 2” w ogóle ma jakieś wady? To w dużej mierze zależy od akceptacji koncepcji kina dziecięcego, nawet jeśli ulepszonej przez Paula Kinga. Bądź co bądź, część wątków jest infantylnych lub bardzo prostolinijnych, ale wszystko to służy przekazaniu jakiejś malutkiej lekcji, którą każdy może z obrazu wyciągnąć. Film nie sili się na jakiś jeden, potężny morał, ale bardziej skupia się na idei małego dobra, czynionego w codziennych uczynkach. A to wszystko opatulone autentycznie zabawnym humorem. Kontynuacja przygód cudownego misia to moja największa niespodzianka roku i jakże słodka to niespodzianka. Jak tylko będę wracał do domu, wstąpię do sklepu po pomarańczową marmoladkę 🐻

Ocena: 9/10

/R

„The Florida Project” (2017), reż. Sean Baker

Gdybym miał napisać scenariusz tak, żeby okazał się idealny – ale tak konkretnie idealny – to napisałbym cos takiego jak „Florida Project”. Znacie ten moment, kiedy film dzieli się na segmenty i po nakreśleniu świata przedstawionego, stawia przed nami problem, który bohater/owie musi/szą przezwyciężyć? To są te rozczarowująco proste konstrukcje, których tutaj nie uraczysz.

Pierwsze, czym uraczył mnie film, to dzieci. Trochę ogólnikowo, ale tak właśnie było. Kamera swobodnie podąża za grupką dzieci bawiących się swobodnie na podwórku, co jakiś czas (mam wrażenie, że nie w pełni świadomie, tylko z powodu trudności w pracy z dziećmi) przechodząc w klimaty mniej lub bardziej dokumentalne. To bardzo ważne, bo te sceny (których jest sporo) są absolutnym clue tego filmu w kwestii scenariuszowej i co równie ważne – są genialnie zrealizowane.

Dzieci te mieszkają na Florydzie w sąsiedztwie Disneylandu. tak się jednak składa, że bliskie sąsiedztwo Disneylandu dalekie jest od bajkowego świata. Chciałoby się napisać „najciemniej pod latarnią”, gdyby nie wszechobecne w filmie piękne, florydzkie słońce. Młodociani bohaterowie żyją oczywiście w środowisku, które określilibyśmy jako patologiczne – w ujęciu filmowym daleko mu jednak do tego, co skojarzylibyśmy z innymi znanymi obrazami grającymi na biednych dzieciach.

Film stara się nam – przekazując historię równolegle oczami dzieci i dorosłych – na pierwszy plan wypchnąć narrację sugerującą, że dzieci po prostu są dziećmi i spędzają swoje dzieciństwo, bawiąc się w zabawy i grając w gry, na których widok wciąż nawiedzała mnie myśl „tak! mam siedem lat i totalnie chcę też to z wami robić!”. Z drugiej strony co jakiś czas zagląda do nas poczucie, że nie żyją one w środowisku, w którym chcielibyśmy, żeby wychowywały się dzieci. To jest to drugie, czym film nas raczy – dorośli.

Te momenty sprawiają, że świetny film o dzieciach staje się genialnym filmem o dzieciach w świecie dorosłych. Nigdy jednak w czasie filmu nie przychodzi mi do głowy, żeby kogoś jednoznacznie oskarżyć – „hej, ty jesteś zły”. Wiecie co to jest? To jest realizm, wielowymiarowość i prawdziwość, uzyskana za pomocą scenariusza będącego najbardziej wyważoną konstrukcją jaką od dawna widziałem i RE-WE-LA-CYJ-NĄ grą tych niespełna 10-letnich dzieciaków. Nie uwierzę, jeśli usłyszę, że było to aktorstwo, a nie dokumentalistyczne filmowanie dzieci w swoim własnym świecie. To jest jak połączenie gatunków. To jest, kurczę, prawdziwe i dobre.

Ocena: 9/10

/K

Po zakończeniu seansu ja i Kamil potrzebowaliśmy przesiedzieć przez całe napisy końcowe, żeby móc zebrać się w sobie emocjonalnie do wyjścia. Gdy „The Florida Project” uderza, robi to dokładnie i boleśnie, ale nie łokciem w splot słoneczny, tylko delikatnym uszczypnięciem w jeden z nerwów. Gdyby ktoś zapytał mnie o najwspanialsze przykłady słodko-gorzkich filmów, ten pojawiłby się w mojej głowie bardzo szybko.

Ale żeby teraz nie wpadły Wam do głowy wyobrażenia, sprowadzające „The Florida Project” do kolejnego, smutnego obrazu kina artystycznego, podejmującego się ciężkich i przygnębiających tematów. Dawno się tak nie uśmiałem w kinie. Baker znajduje uśmiech wszędzie, co jest zwyczajnie… naturalne. Niemalże każda sytuacja może prowadzić tu do śmiechu. Humor jest na tyle nieinwazyjny, że jeśli człowiek nie zaśmieje się z czegoś, z czego śmiała się całaa sala, to nie ma wrażenia, że miał przed sobą zaprezentowany kiepski żart, czy czegoś nie załapał… po prostu czasem uśmiechamy się dzięki innym rzeczom.

Geniusz reżyserski objawia się nie tylko w przestrzeni humorystycznej, ale także w tym, jak inteligentnie prezentowane są codzienne dramaty mieszkańców przydrożnego motelu. Nigdy nie kłują w oczy, nigdy nie poświęca się im zbyt wiele czasu, nigdy nie musza być tłumaczone od A do Z, nigdy nie przesłaniają wszechobecnej magii dzieciństwa. Kolejnym świetnym zabieg znajduje się w sposobie przedstawienia małoletnich bohaterów. Po pierwszej scenie z ich udziałem, miałem ochotę każdego z nich nauczyć dobrych manier w sposób nieakceptowalny społecznie, ale już po chwili uśmiechałem się do ich niewinnej lekkości bytu, tak jakbym sam był jednym z ich sasiądów, mijających ich każdego dnia w czasie ich codziennych zabawach. A to wszystko skąpane w kolorystyce Tequilla Sunrise.

Kamil świetnie wyjaśnił temat aktorstwa dzieci, więc nie będę się nad nim bardziej rozwijać, ale koniecznie trzeba wspomnieć o Willemie Dafoe, grającym kierownika motelu. Jest w całej produkcji jedynym sławnym aktorem (matka głównej bohaterki to kompletna amatorka – tak jak i większość obsady – którą reżyser znalazł na instagramie) przez co jego genialne aktorstwo wydaje się czasem w tej przestrzeni aż nienaturalne. Z drugiej strony wydaje się być on jedyną „normalną” postacią przedstawionego środowiska, więc jego odmienność działa w tym przypadku idealnie.

„The Florida Project” to film niezwykły, obok której nie powinniście przechodzić obojętnie… szczególnie jeśli tęsknicie za letnimi popołudniami wśród bloków i placów zabaw.

Ocena: 8/10

/R

„Borg/McEnroe. Między odwagą a szaleństwem” (2017), reż. Janus Metz

Nie przepadam za oglądaniem tenisa, a i kino sportowe nie należy do moich ulubionych gatunków, więc do „Borg/McEnroe.” podchodziłem z bezpiecznym dystansem, zmniejszonym przez fakt, że przede mną stało kino bądź co bądź biograficzne. Po zakończonym seansie w głowie pojawiło mi się jasne i proste podsumowanie – nowy obraz Metza to bardzo dobry film o sporcie, ale średni film o Borgu i McEnroe.
Polskie produkcje, traktujące o prawdziwych postaciach z hollywoodzkim sznytem, są coraz bardziej popularne. Zaczęło się od „Bogów”, potem przyszła „Sztuka kochania. Historia Michaliny Wisłockiej”, teraz w kinach leci „Najlepszy”. Recenzując „Borg/McEnroe” mogę z wielką przyjemnością przyznać, że radzimy sobie od Szwedów nie tylko „nie-gorzej”, ale rzeczywiście lepiej. Dlaczego? Dlatego, że w produkcji Metza zabrakło tego, co w kinie biograficznym najważniejsze – wejścia do środka psychiki postaci. Największą wadą produkcji jest usilne marnowanie potencjału, siedzącego w głowach Borga i McEnroe. Pierwszy z nich to dzieciak z niezbyt zamożnej rodziny, o problemach emocjonalnych i rytuałach nerwicowych, o których wspomina się tylko po to, żebyśmy wiedzieli, że istniały. Drugi zaś był wiecznie niedoceniany przez swoich rodziców, pomimo swojego zdecydowanie ponadprzeciętnego intelektu, ale to też nie wydaje się być zbytnio wykorzystane – ot element historii postaci, taki sam jak to, że choćby… no nie wiem… ma czarne loki. Tym bardziej szkoda świetnie prezentujących się w głównych rolach Sverrira Gudnasona i Shia LaBeoufa, którzy swoimi kreacjami utrzymują widza przy ekranie.
No, wylałem trochę pomyj to teraz mogę powiedzieć coś dobrego. Każdy element filmowy obecny w „Borg/McEnroe” został wykorzystany przynajmniej poprawnie z naciskiem na dobrze. W przestrzeni warsztatowej ciężko jest się do czegokolwiek przyczepić. W rolach drugoplanowych bardzo dobrze sprawdzają się Stellan Skarsgård i Tuva Novotny. Kostiumy przypominają o tych ciekawszych dziś elementach mody lat 80.. No i cały segment finałowy – jak można się z tytułu domyślić, film traktuje o potyczce dwóch tenisistów w finale Wimbledonu. I wierzcie mi – jest to finał, na który warto czekać. Co jak co, ale oddanie burzy emocji towarzyszących spotkaniu takiego szczebla, zarówno tym, którzy w spotkaniu uczestniczą, jak i tym, którzy oglądają je z trybun, zdecydowanie się Metzowi udało i to uważam za największą siłę tego obrazu.
W ogólnym rozrachunku „Borg/McEnroe. Między odwagą a szaleństwem” to dobry film. Ale tylko dobry. Za dużo w nim zmarnowanego potencjału, aby można go było postawić odrobinę wyżej. Jeśli chcecie się wybrać na coś biograficznego, powiązanego ze sportem, wybierzcie się na „Najlepszego”.

Ocena: 7/10

/R

Kocham sport i emocje z nim związane, ten film momentami takich dostarczał, ale finalnie nie okazał się niczym ponad bardzo dobrze wykonany, przeciętny film. Obraz reklamowany był jako film na temat meczu tenisa, który zmienił oblicze tenisa. Dwóch wielkich graczy, jeden wieloletni mistrz, drugi mega-utalentowany młodzian – dosyć kliszowe, no ale film opiera się na prawdziwej historii, a w sporcie często tak bywa.
Historia jest więc typowa, co nie jest żadną ujmą. Ujmą jest wybitnie kliszowe ukazywanie tej historii w co poniektórych momentach. Gadki motywacyjne trenera, płacz pod prysznicem („Łazienkowa pozycja embrionalna jako determinant kina współczesnego”, polecam, bardzo dobra lektura) no i te sekwencje meczowe. Generalnie były one bardzo dobre, dobrze oddawały tempo, ale do czasu. Do czasu, aż nie doszło do starcia finałowego, w którym reżyser zaczął sięgać do ujęć nagrywanych w zwolnionym tempie. Serio? Mamy rok 1999, czy to jest tenisowe Galactik Football?
Niestety, przez swoją banalność w środkach nie był mnie w stanie kupić Janus Metz tą dosyć prostą historią. W zasadzie nie dowiedziałem się o postaciach niczego więcej niż ze zwiastunów kinowych. Oczywiście o dwóch głównych postaciach, bo nie było innych postaci.
Film trwa 100 minut i strasznie je marnuje, bo w tym czasie można pokazać na ekranie wiele ciekawych motywów, a tymczasem marnuje on cenne minuty na sceny gry w tenisa w zwolnionym tempie. Mimo wszystko nie jest jednak tak, że się nudziłem. Obraz potrafi wywołać emocje typowe dla sportowych zmagań, jednak przede wszystkim dzięki świetnej grze aktorskiej aktorów pierwszoplanowych i bardzo dobrym zdjęciom. Serio, praca kamery i montaż – zwłaszcza w sekwencjach meczowych – jest bardzo przyjemną sprawą, jeśli chodzi o odpowiednią dynamikę.

Ocena: 6/10

/K

„Star Wars: The Last Jedi” (2017) reż. Rian Johnson, podejście drugie

Wiem, że Rafał już wam jedną recenzję napisał, ale czuję, że powinienem dodać coś od siebie.

Zaliczam się do grona osób, które lubi Przebudzenie Mocy – przede wszystkim dlatego, że mnie nie rozczarowało, o co mocno się martwiłem. Ostatniego Jedi lubię dlatego, że w wielu elementach mnie po prostu zaskoczył. Na plus.

Przede wszystkim, jeśli chodzi o samą historię i sposób jej prowadzenia. Film w bardzo wielu momentach ma dosyć jasne przesłanie – należy odciąć się od przeszłości i stworzyć coś nowego. Odnosi się to nie tylko do działań bohaterów, ale też do podejścia, z jakim tworzy się kolejne filmy tej sagi. Ostatni Jedi może być pierwszym krokiem w zupełnie nowym kierunku. Kierunku, który wydaje się zachęcający.

Na dobrą sprawę odcinanie się jest na tyle mocne, że film właściwie w niektórych aspektach igra ze świętościami, z dziedzictwem całego uniwersum. Niżej, jako swego rodzaju odgałęzienia, mamy poszczególne wątki fabularne, które od razu przywodzą nam na myśl wydarzenia ze starej trylogii – i to tak bardzo. Każdy z tych wątków jednak w którymś momencie nas zaskakuje i zostaje pchnięty do przodu w sposób, którego nie sposób jesteśmy przewidzieć, kiedy oglądając kierujemy się logiką znanego nam wcześniej świata SW. Tymi małymi oczekiwaniami względem rozwiązywania problemów bawi się reżyser – na moje oko w przeważającej większości skutecznie. Sprawia to, że te baśniowe od kilkudziesięciu lat Gwiezdne Wojny nabierają momentami trochę bardziej gorzkiego, bardzo satysfakcjonującego posmaku – co zwiastuje już po części wszechobecna w materiałach promocyjnych czerwona barwa.

Zastanawiałem się, czy Obi Wan wciąż jest moją ulubioną postacią z tej serii. Nie jest – może i był on świetnie odegrany przez McGregora, ale nie był tak dobrze napisany jak Kylo Ren. W ogóle Adam Driver i jego Kylo Ren zasługują na cały akapit dla siebie, capslockiem. Uwaga, Akapit dla Kylo Rena:

JAKA TO JEST ŚWIETNA POSTAĆ ŁOJEJU

To nie było ironiczne, naprawdę go kocham w tym filmie. Luke Skywalker też był świetny i bardzo nieoczywisty, ale już nie będę mu dawał akapitu, bądźmy łagodni. Oczywiście, jest tutaj kilka potknięć. Jedną scenę trzeba jak najszybciej wyrzucić z pamięci (serio, nie można kręcić takich scen – czy Marry Poppins zgubiła Parasol?). Humoru sytuacyjnego tak bardzo typowego dla współczesnego kina wysokobudżetowego jest trochę za dużo, ale chyba musimy do tego przywyknąć, aż nie wyjdzie z mody. Wątek Finna i w ogóle cała jego postać – jak bardzo sympatyczna by nie była – może i wydają się trochę niepotrzebne. Finalnie jednak, to są świetne Star Warsy. Przebudzenie mocy było niezłe i bardzo ciekawe ze względu na wyjątkowo duże podobieństwo fabularne i stylistyczne do Nowej Nadziei. Ostatni Jedi jest świetny, bo robi coś nowego w obrębie tego uniwersum i robi to naprawdę ciekawie (ciekawiej niż Łotr Jeden). Gdyby nie kilka głupot, bez wahania przyznałbym, że to moja ulubiona część sagi. Te głupoty jednak tutaj są, więc muszę to przyznać po krótkim zastanowieniu.

8/10
/K

„Gwiezdne Wojny: Ostatni Jedi” (2017), reż. Ryan Johnson

No cóż, nie można mieć wszystkiego. Zacznijmy od tego, że jestem wielki fanem „Przebudzenia Mocy”, co już może Wam wyrobić pewne zdanie na temat mój, jak i całej recenzji. Dajcie mi jednak szansę pokrótce wyjaśnić, dlaczego mimo że „Ostatni Jedi” jest dobrym filmem, wyszedłem z kina rozczarowany.

Po raz pierwszy w historii serii fabuła rozpoczyna się tam, gdzie skończyła się poprzednia część, nie zostawiając żadnej przestrzeni czasowej. Dla przypomnienia – Rey odnalazła na wyspie Luke’a Skywalkera, Kylo Ren wraca do Snoke’a, Finn leży w kapsule medycznej a Poe jest sobie pilotem. Każdej z postaci poświęcono osobne wątki, które mimo że przeplatające się, to dość mocno od siebie odseparowane. Niestety, Johnson nie udźwignął w pełni rozgałęzień scenariusza i choćby przy wątku Finna myślałem głównie o tym, że wolałbym oglądać, co się dzieje gdzie indziej. Nie twierdzę absolutnie, że opowiedziana historia jest zła, co najwyżej niekiedy zlepiona dość niechlujnie ze zbyt częstymi slapstickowymi wstawkami humorystycznymi.

Co jednak można powiedzieć o niej dobrego? Na pewno jest nowa. Podstawowym zarzutem wobec siódmej części, było to, że jest kalką „Nowej Nadziei”. Tu rzeczywiście mamy do czynienia z oryginalnym tworem, który stara się wprowadzać do serii jakąś formę świeżości. Co jeszcze? Dynamika relacji Rey-Ren-Luke jest znakomita i budowana zabiegami, których nie chcę opisywać, aby nie psuć Wam przyjemności z odnajdywania nowych elementów w tak dobrze znanym nam filmowym uniwersum. No i dostajemy jedną z najlepszych i najbardziej estetycznych walk z użyciem mieczy świetlnych w historii.

Przy okazji oddam aktorom co ich – wszyscy sprawdzili się przynajmniej w porządku, ale zarówno Markowi Hamillowi i Benicio del Toro należą się wielkie brawa. Widać, że w rolę Luke’a włożono całą miłość i możliwy szacunek (mimo że personalnie Hamill kompletnie nie zgadzał się z tym jak scenariusz potraktował jego bohatera). Portorykańczyk zaś wykreował postać rzeczywiście intrygującą, może i bardziej od Maz Katany, czego nie można powiedzieć np. o nowej członkini „tych dobrych” – Rose.

Wizualnie jest gorzej. Czemu? A bo temu, że J. J. Abrams starał się jak najwięcej efektów osiągnąć bez użycia komputerów, używając jak największej ilości produkcyjnych elementów fizycznych. W „Ostatnim Jedi” greenscreen czasem kłuje w oczy. Wizje światów przedstawionych po raz kolejny stoją na wysokim poziomie, ale czy w każdym miejscu w kosmosie musimy znaleźć jakieś urocze zwierzątko, żeby zrobić do niego „awww”. Tak, robimy „awww”, ale to bardzo tani chwyt. Muzycznie znowu nie ma się do czego przyczepić, John Williams wie co robi, a ja utrzymuję, że „Rey’s Theme” to jego najlepszy twór od lat. O wysokiej jakości miksu dźwięku w „Gwiezdnych Wojnach” nie muszę chyba w ogóle przypominać.

U dołu możecie zobaczyć pozytywną „siódemkę”. Skąd taka ocena, przy takiej masie narzekania? „Ostatni Jedi” nadal przynosi masę przyjemności i dziecięcej radości, pomimo elementów, które każą się łapać za głowę (Leia w przestrzeni kosmicznej – kto oglądał, ten wie). Na ten moment to dość mało znaczące słowa, ale żeby lepiej wytłumaczyć, co mi w wizji Johnsona pasowało, bądź nie, musiałbym się uciec do spoilerów, a tego byśmy nie chcieli, prawda? To dobre science-fiction, które karmi nas efektownymi scenami akcji, interesującymi projektami audiowizualnymi i nieoczywistym konfliktem dobra ze złem. Po prostu w swoim rozbuchaniu wytworzyło elementy, które z genialnej siódmej części sprowadziły ją do poziomu jedynie dobrego.

Ocena: 7/10

R/

„Łagodna” (1985), reż. Piotr Dumała

„Łagodna” to adaptacja opowiadania Fiodora Dostojewskiego pod tym samym tytułem. Sama w sobie to historia kontrastu – starego z młodym, wolności z zamknięciem, miłości z nienawiścią. Miszmasz uczuciowy sprawia, że niemal każdy odbiorca, przy odrobinie chęci, jest w stanie przełożyć symbolikę prezentowanej mu treści wizji, na jakąś przestrzeń swojego życia, a przy okazji jednak sprawnie unika stania się papką o wszystkim i o niczym.

Równie świetnym elementem obrazu jest jego sfera artystyczna. Wszystkie klatki zostały ręcznie namalowane i oscylują w niejednoznacznych emocjonalnie kolorach widzianych na poniższym ujęciu. Dzięki wybraniu, takiej a nie innej formy twórcy mogli zgrabnie połączyć plastyczność przejść do kolejnych kadrów ze sznytem klasycznego filmu. Ruchy kamery, wykorzystujące magię perspektywy to prawdziwe cuda, które dopełniają wrażenia obcowania z czymś artystycznie dojrzałym, ale i pełnym niemalże dziecięcej pasji.

Mamy niezwykłe szczęścia, że różnorakie instytucje starają się zapewnić nam legalny, darmowy dostęp do skarbów polskiej kultury. Tym razem naprzeciw naszym oczekiwaniom wychodzi Studio Miniatur Filmowych, które udostępnia nam produkcję Piotra Dumały pod tym linkiem – http://bit.ly/2BvsQUa

Poświęćcie proszę te dziesięć z okładem minut na „Łagodną”, a nie pożałujecie.