Nie napisałem tego od razu po obejrzeniu, żeby mieć jakieś zdystansowane spostrzeżenia i cholera – nie wiem od czego zacząć.
Od naprawdę dawna jestem żywo zafascynowany społecznym fenomenem jakim
są Stany Zjednoczone Ameryki. Największe na świecie imperialistyczne
mocarstwo, z którego flagą identyfikują się ludzie o tak różnym
statusie, że ciężko to objąć umysłem. Mówię tutaj o tej najprostszej
wewnątrzkrajowej różnorodności. No bo spróbuj sobie wyobrazić
Amerykanina. Zamknij oczy i go zobacz. Nie wygłupiaj się, otwórz i
czytaj dalej. Jakiego Amerykanina widzisz? Głowę rodziny z przedmieścia,
rodem z sitcomu? Tego drugiego z grupy EPMD, którego ksywki nigdy nie
możesz zapamiętać? Hanka Moody’ego? A może jakiegoś rednecka z południa?
Kurcze, to jest jeden kraj. Oni utożsamiają się z jedną flagą –
technicznie rzecz biorąc powiedzą Ci, że pochodzą z tego samego miejsca.
Dlatego to, jak wygląda życie Amerykanina nie jest do końca jasne – nie
przychodzi do głowy zbyt szybko jako ogólnikowa odpowiedź.
Wielkomiejskie życie widujemy w telewizji, w różnych formach. Mniej
natomiast widzimy Stanów Zjednoczonych Małomiasteczkowych – takich,
które chowają się między polami kukurydzy w Indianie, pomiędzy górami
Montany, czy w stosunkowo suchych rejonach Luizjany. Kiedy więc pojawia
się obraz, którego tematem jest właśnie to małomiasteczkowe amerykańskie
środowisko i przedstawia je bez zbędnego przerysowania, to jestem
wniebowzięty.
Główną bohaterką Trzech Billboardów jest Mildred
Hayes (cudowna Frances McDormand), której córka została zgwałcona i
zamordowana. Miejscowa policja, na czele z szeryfem Billem Willoughbym
(cudowny Woody Harrelson), pomimo upływu roku od przestępstwa, nie
poczyniła w tej sprawie żadnych postępów. Rozgoryczona kobieta wynajmuje
trzy dawno nieużywane billboardy, żeby powiesić na nich hasła, mające
zwrócić uwagę świata na tę sytuację.
Trzy Billboardy to nie
film o billboardach (chociaż mimochodem trochę też), ani o policyjnym
śledztwie (chociaż ewidentnie pojawia się ono w filmie), ani nawet o
rozgoryczonej matce (chociaż ten motyw wydaje się bardzo ważny). To jest
obraz pokazujący wycinek społeczności – małej, lokalnej społeczności,
która nie jest w całości zdrową tkanką.
Nie jest nią, bo
patrzymy na nią z boku, z dystansem. Dostrzegamy przez to jej problemy,
które istnieją. Oj, istnieją i to istnieją w całej amerykańskiej
małomiasteczkowej czasoprzestrzeni. Nadużywająca władzy policja? Rasizm i
homofobia? Brak perspektyw zawodowych? No jasne. To jest jeden z tych
filmów, który zarysowuje nam historię, owszem. Robi to jednak po to,
żeby pokazać nam jakiś szerszy obraz. Wszystko to przywodzi mi na myśl
filmy pokroju Zielonej Mili albo Skazanych na Shawshank. Czy Zielona
Mila była o niesłusznie oskarżonym czarnoskórym obywatelu? Nie,
pokazywała szerszy obraz społecznych problemów. Czy skazany na Shawshank
był o więźniu w więzieniu? Nie, pokazywał szerszy obraz społecznych
problemów. To są te filmy, które są objętościowo długie, ale żaden
bohater nie jest w nich zbędny, bo może nam coś uświadomić.
To
brzmi nawet poważnie. Trzy Billboardy nie są jednak tak do końca filmem
poważnym. Screw it, wcale nim nie są. W opisie jest napisane „komedia” i
jest to komedia. Nie wiem kiedy ostatnio jednocześnie tak szczerze z
serca się uśmiałem, jednocześnie mając poczucie, że oglądam coś ważnego.
Odpowiedni komediowy vibe nie pozwalał mi czuć, że pewne zachowania i
motywacje bohaterów mogą być trochę nadmuchane. W połączeniu z
odpowiednim humorem, pewne typowe i przerysowane zagrywki stają się nad
wyraz strawne i satysfakcjonujące. Jeśli film łączy komedię, dramat i
szeroki, społeczny przekaz, robiąc te wszystkie trzy rzeczy dobrze i
skutecznie, to wiesz, że jest super. Włączcie mi country.
9/10
/K
„Tamte dni, tamte noce” (2018) reż. Luca Guadagnino
Niewiele
jest filmów, na które czekam na początku roku po sprawdzeniu
zapowiadanych premier. Najczęściej są to filmy z pierwszego kwartału –
on już od jakiegoś czasu dostarcza mi najciekawszych filmowych wrażeń.
Jedną z takich pozycji były Tamte dni, Tamte noce i… cóż, odrobinę się
rozczarowałem.
Obraz przenosi
nas do Włoch lat ’80, pokazując rodzinę spędzającą wakacje w
XVII-wiecznym dworku. 17-letni Elio to bohater od początku dający się
polubić, ale też potrafiący zaintrygować – inteligentny, wyczulony na
sztukę i uczuciowy chłopak. Jako że jego ojciec jest naukowcem –
konkretnie archeologiem – przyjeżdża do nich niejaki Olivier, pracujący z
ojcem Elio przy swoim doktoracie. Między wspomnianymi bohaterami rodzi
się na przestrzeni filmu intymna więź.
Przyznałem, że poczułem
się rozczarowany – tylko dlatego, że miałem bardzo wysokie oczekiwania.
Prawdę mówiąc, film zawiódł mnie tylko na jednej płaszczyźnie –
scenariuszowej. Muszę też przyznać, że tylko połowicznie. Zacznijmy od
tego, że film jest długi. Ponad dwie godziny to aż nadto, by opowiedzieć
zawartą w scenariuszu historię. To, co dzieje się na ekranie przez
pierwszą godzinę to – pokuszę się o pretensjonalność – istna poezja.
Relacja pomiędzy Elio i Olivierem budowana jest bardzo powoli i
spokojnie – od drobnej niechęci, przez fascynację, aż po nieśmiałą
zmysłowość. Wszystko to jest bardzo nienachalne, tworzone za pomocą
niedopowiedzeń, ale też aspektów technicznych – zamiast niepotrzebnych
bezpośrednich dialogów. Muzyka, praca kamery, montaż – wszystko to stara
się nam zasugerować co czują bohaterowie. To jest bardziej niż dobre.
W końcu jednak dochodzi to punktu kulminacyjnego – napięcie pomiędzy
bohaterami zostaje w pewien sposób rozładowane. To jak najbardziej
sensowne, ale… została jeszcze ponad godzina filmu. No i niestety ta
kolejna godzina nuży i dłuży się niesamowicie, bo jest po prostu
bezpośrednia. Momentami film jest w tej bezpośredniość tak bezczelny, że
tłumaczy nam pojedyncze sytuacje z początku filmu. Niestety, po upływie
godziny mój zachwyt coraz to szybciej przeradzał się w delikatne
rozczarowanie.
To nie jest jednak zły film – w żadnym wypadku.
To, jak samoświadomy jest w operowaniu techniką filmową po prostu robi
wrażenie. Zdjęcia wiejskich, letnich lokacji są takie, o jakich marzymy –
co wpisuje się w konwencję historii. Co ciekawe, wpisuje się w tych
momentach, w których ma się wpisywać. Efekt wizualny, czy to ciepłych
kolorystycznie, wyostrzonych kadrów, czy drgania kamery przy odpowiednim
półmroku i zbliżeniu – wszystko wydaje się od początku do końca
zaplanowane. Aktorsko jest dobrze – z jednym wyjątkiem – 17-letni Elio,
grany przez Timothee Chalameta. On jest więcej niż dobry – jest świetny.
Trudno to nawet opisać, ale scena będąca patentem na napisy końcowe
zostanie w mojej głowie na długo (pomimo mało satysfakcjonującego
zakończenia historii w szerszym aspekcie).
No niestety,
liczyłem na więcej – zwłaszcza po świetnych recenzjach i jeszcze
bardziej po genialnej pierwszej części filmu. To jak balonik, z którego
zaczęło w pewnym momencie uchodzić powietrze. Nie sposób jednak
powiedzieć, że to zły film. Pod względem technicznym stoi na tak wysokim
poziomie, że po prostu nie można wrzucić go do kategorii średniaka. To
bardzo dobry film. Tylko przeciągnięty i średnio zakończony. Ale jest
bardzo dobry. Nie zniechęć się, bo warto zobaczyć.
7/10
/K
„Disaster Artist” (2018), reż. James Franco
Gdyby więcej osób kochało siebie nawzajem, świat byłby lepszym miejscem.
Trochę się obawiałem w imieniu widzów, którzy nie są zaznajomieni z
filmem The Room i nie doświadczyli wcześniej całej jego magicznej
otoczki. Moje obawy okazały się trochę na wyrost, gdyż film jest
skonstruowany tak, żeby nieświadomy tematu widz mógł się z nim w czasie
seansu The Disaster Artist zaznajomić i łatwo wejść w ten świat. Mimo
wszystko jednak zdaję sobie sprawę, że gdybym nie był świadomy w 100% z
czym mam do czynienia, nie wyciągnąłbym z tego filmu tyle frajdy, ile
wyciągnąłem.
Ale od początku. The Disaster Artist to film
pokazujący proces powstawania filmu The Room – okrzykniętego najgorszym
filmem wszech czasów. Dlaczego kręcić o tym film? Ponieważ „The Room” z
2003 roku, reżyserii Tommy’ego Wiseau był tak zły, że dawał niesamowitą
radość z oglądania niemalże parodii dramatu obyczajowego, nakręconej
zupełnie nieironicznie. Do tego tajemnicza postać ekscentrycznego
Wiseau, o którym nikt nic nie wie – skąd pochodzi, kim jest i skąd u
licha wziął ponad 6 milionów dolarów na stworzenie swojej kultowej
szmiry?
Scenariusz The Disaster Artist oparty jest na książce
Gregga Sestero – przyjaciela Wiseau i jednego z głównych aktorów jego
Opus Magnum. Niestety, film jest trochę zakładnikiem swojej historii.
Nie ma w niej nic widowiskowego poza sytuacjami z planu filmowego, które
były co najmniej nietypowe ze względu na ekscentrycznego reżysera.
Dlatego też film momentami zmienia narrację i po serii śmiesznych
historii z backgroundu powstawania The Room wprowadza niewielkie
elementy dramatu, pokazujące psychiczny ciężar ciążący na Wiseau oraz
uzależnionym od niego Sestero. Film nieźle tymi zmianami nastroju
balansuje – nie pozwala wypaść widzowi z komediowego vibe’u – ale czuć
jednak, że była potrzeba uwypuklenia tych sytuacji.
Zakładam,
że książka Sestero dość obszernie opisywała kulisy tego, jak poznał się
on z Tommym Wiseau. Film stara się to także dość skrupulatnie
zaprezentować, przez co trochę staje w rozkroku. Od początku miał być to
film o kulisach powstawania The Room, a na starcie dostaliśmy sporo
wcześniejszej historii. Z jednej strony dobrze byłoby pozostać
konsekwentnym w konwencji pseudo-making-offu z planu, z drugiej jednak
każda ciekawostka z prywatnego życia Wiseau to skarb.
Film nie
zdradza niczego, czego fan The Room nie wiedziałby już wcześniej.
Niezręczne sytuacje na planie, niejasne finansowanie, amatorka i ogólna
konsternacja skupiona wokół postaci oderwanego od rzeczywistości Wiseau.
Nie ma tu więc wiele zawartości, która byłaby odkrywcza lub
zaskakująca. Za każdym razem, kiedy jednak pojawia się scena, w której
bohaterowie kręcą scenę znaną nam z pierwowzoru – sprawia to przeogromną
satysfakcję – głównie dzięki parodystycznej manierze aktorów
„Parodystycznej” nie jest tutaj nacechowane pejoratywnie. Jak zagrać
postać, która odgrywa postać w sposób parodystyczny z pobudek
nieironicznych? James Franco musiał sparodiować Wiseau, bo po prostu nie
ma innego wyjścia. Tommy Wiseau to uosobienie parodii. Złoty Glob dla
Franco zdecydowanie nie jest na wyrost. Każde „haha” i „Oh, hi Mark”
jest zagrane praktycznie w punkt. Ten film w żadnym momencie nie był
8/10, ale frajda jaką mi dostarczył była wręcz nieoceniona w ten smutny
niedzielny wieczór.
Ocena: 8/10
/K
W
kwietniu zeszłego roku do obejrzenia The Room skłonił mnie w końcu
Kamil. Już wcześniej miałem ten film na radarze, ale jakoś nigdy nie
mogłem się za niego zabrać. Zaraz po zakończonym seansie odbyliśmy
przeszło półtoragodzinną rozmowę telefoniczną, w trakcie której
komentowaliśmy wszystkie elementy filmu i wspólnie szukaliśmy informacji
na temat procesu produkcji. Na następny dzień obejrzeliśmy go już
wspólnie. (Hahahaha, great story Rafał!)
The Room to spory
element mojego popkulturowego życia i na pewno jeden ze składników
codziennego humoru, więc do produkcji Franco podchodziłem ze sporymi
oczekiwaniami, które spełnione zostały w stopniu po prostu
akceptowalnym. Znaczną większość napisał już mój poprzednik, ale parę
rzeczy mam do dodania. Cała produkcja niestety ucierpiała przez swoją
przystępność dla osób niezaznajomionych z oryginalnym obrazem. Ze
względu na całościowe ujęcie sprawy scenariusz ma formułę „kolejnej
amerykańskiej komedii wyższych lotów”. Uważam, że np. formuła
mockumentary zdecydowanie wyszłaby Disaster Artist na dobre.
Potężnym atutem obrazu jest za to elastyczność konwencji, możliwa dzięki
specyficznemu materiałowi źródłowemu. Dzięki niej wszelkie niedoróbki
techniczne czy sztuczności można zrzucić na zamierzoną formułę i niczym
się zbytnio nie przejmować. Tyczy się to wszystkiego – scenografii,
zdjęć, kolorystyki, fryzur, czy nawet aktorów (tu chciałbym pochwalić
nierozpoznawalnego Zacha Efrona i skarcić casting Josha Hutchersona,
który do tego obrazu ma zbyt sławną twarz, przez co wygląda jak
wyciągnięty ze skeczu SNL).
Na sam koniec biję pokłony
Jamesowi Franco w jego roli życia, który zmierzył się z postacią
Tommy’ego Wiseau i wyszedł ze starcia obronną ręką. Nie jest on kopią
twórcy, a jego aktorskim portretem. A niech mu będzie – reżyserii też
gratuluję. Co się naśmiałem i nastresowałem to jednak w większości jego
zasługa.
Ocena: 7/10
/R
„Cudowny chłopak” (2018), reż. Stephen Chbosky
Kolejna
minirecenzja i kolejny film o dzieciach, dzieciństwie, dojrzewaniu.
Tendencja kina czy może mój nastrój ducha? Nie mam pojęcia. Ważne, że
„Cudowny chłopak” to produkcja warta uwagi, lecz niedorównująca moim
tekstowym poprzednikom.
Najnowsza produkcja Chbosky’ego to adaptacja powieści R.J. Palacio,
opowiadająca o Auggiem – małym chłopcu cierpiącym na syndrom Treachera
Collinsa, który objawia się w głównej mierze znaczną deformacją twarzy.
Udźwignięcia tejże roli podjął się Jacob Tremblay, którego kojarzyć
możecie z fantastycznej roli w „Pokoju”. Tu sprawdził się dobrze,
aczkolwiek bardziej od jego umiejętności aktorskich do jego postaci
przyciągała niesamowita praca charakteryzatorów, przez których byłem
święcie przekonany, że na ekranie widzę chłopca autentycznie cierpiącego
na rzadką wadę genetyczną. W obsadzie towarzyszyli mu m.in. Julia
Roberts, Izabela Vidovic i znakomicie odnajdujący się w roli zabawnego
ojca Owen Wilson. (Na krótkie cameo wpadła nawet Sonia Braga!)
Ale wróćmy do historii. Fabuła rozpoczyna się zaraz przed pierwszym
dniem roku szkolnego, a kończy się na rozdaniu świadectw. Obserwujemy
więc pierwsze zetknięcie się Auggiego ze szkołą, rówieśnikami, no i po
prostu prawdziwym życiem, które jak łatwo się domyślić, dla takiego
chłopaka łatwym nie jest. Tu jednak pojawia się niespodzianka, bo
scenariusz nie poprzestaje na historii chłopca. Nagle poświęca się
epizod jego starszej siostrze, która cierpi z powodu braku uwagi ze
strony rodziców i odrzucenia przez jedyną przyjaciółkę. Później zaś
segment oferuje się również i rzeczonej przyjaciółce, by poznać jej
motywy itd., itd.. Film stara się pokazać, że każdy medal ma dwie strony
i tworzenie wyobrażeń na temat danej sytuacji, obserwując ją tylko z
jednej perspektywy jest bardzo ograniczające. To spora zaleta, ale aż
dziw więc, że przy takim podejściu nie zdecydowano się na oddanie
kawałka filmu głównemu antagoniście w postaci perfidnego dzieciaka z
bogatej rodziny. „Cudowny chłopak” niestety w całości cierpi na syndrom
rozdrobnienia, porzucając wątki lub kończąc je tak prędko i tak
niedbale, że zwyczajnie ich żal, do tego często okraszając je dialogami
nienaturalnymi na tyle, że człowiek zastanawia się czy scenarzyści
przebywali w ostatnim czasie w pobliżu dzieci. Karmiąc nas kolejnymi
wątkami i przekazywanymi wprost metaforami, film sam łapie o kilka
sroczych ogonów za wiele.
Reżyserii oryginalnie miał się podjąć
Paul King, ale zrezygnował by swój czas i zmysł artystyczny poświęcić
na „Paddingtona 2” (chwała mu za ten film!). Jestem niezwykle ciekawy,
co zrobiłby on z „Cudownym chłopakiem”, bo i Chbosky pozwolił sobie na
parę fantastycznych wtrętów w postaci choćby Chewbacci, pojawiąjącego
się za sprawą imaginacji chłopaka. Moja ciekawość nie jest jednak
napędzana tym, że stanęło przede mną marne kino. Skądże znowu. Po prostu
czuć, że dałoby się to zrobić lepiej, albo poprzez skupienie się na
mniejszej ilości elementów, albo poprzez wydłużenie metrażu o godzinę.
Niemniej jednak „Cudowny chłopak” to kino, które przypomina o różnych
etapach dorastania i związanymi z tym problemami, uczuciami i
rozterkami. Przyznaję, że dla 20-letniego faceta była to mała,
wzruszająca powtórka i podsumowanie z wielu epizodów z mojego życia –
oczywiście nie bezpośrednio, ale poprzez nawiązania i podobieństwa (na
samo wspomnienie o tym, że biednego, głównego bohatera, kochającego
kosmos, koleżanka siostry nazywała Major Tom, zaczynam się rozklejać).
Dlatego też niedobrze byłoby historię małego Auggiego zignorować.
Niekoniecznie musicie pędzić do kina, ale jeśli za pół roku nie
będziecie wiedzieli jak spędzić wieczór, a jakaś stacja telewizyjna
zaoferuje Wam seans „Cudownego chłopak”, złapcie przyjaciela i spędźcie
razem przyjemny rok szkolny z Auggiem.
OCENA: 6/10
/R
„Paddington 2” (2017), reż. Paul King
Kino
familijne to przestrzeń nierzadko spychana na margines, głównie ze
względu na dziecinną, czy nawet infantylną tematykę. Nie twierdzę
oczywiście, że nie przyczyniła się do tego masa marnej jakości
amerykańskich produkcji, puszczanych w niedzielę na Polsacie o 11, ale
mimo wszystko trzeba przyznać, że wiele osób odrzuca ten gatunek, bo…
to dla dzieci. Wznośmy więc
podziękowania dla Paula Kinga, bo drugą częścią Paddingtona udowodnił,
że w każdym środowisku filmowym można stworzyć coś prawdziwie
fantastycznego.
Zacznijmy od estetyki. Wygląda na to, że
pomiędzy produkcją pierwszej części opowieści o przeuroczym misiu a
rozpoczęciem zdjęć do jej kontynuacji, King postanowił zanurzyć się w
twórczości Wesa Andersona. Reżyser postanowił kino familijne uczynić
prawdziwą przygodą i zamiast ograniczać gatunek do zwyczajnego filmu,
tylko że dla dzieci, pozwolił sobie na bardzo zdrową dawkę fantazji –
kadry nierzadko wypełniają wyraźne pastelowe kolory, rzeczywistość
zakrzywiana jest na potrzeby atmosfery baśni, także z pomocą symetrii, a
pewne trzy konkretne sekwencje, wykorzystujące abstrakcyjne animacje
zaskarbiły sobie bezpieczne miejsce w moim sercu. O niezwykłych
jakościach wizualnych samego misia wspominać nie muszę.
Nie
miałem niestety przyjemności obejrzeć produkcji z oryginalnymi głosami,
ale tłumacze wykonali swoją robotę niezwykle dobrze, wstawiając polskie
nawiązania bardzo rzadko i bardzo celnie. Boli mnie oczywiście, że nie
mogłem usłyszeć tak lubianych przeze mnie aktorów jak Sally Hawkins, Ray
Winstone czy Jim Broadbent, ale skoro nawet w wersjach dubbingowych
czuć było wysokiej klasy aktorstwo (acz odpowiednio do dziecięcych
koncepcji dostosowane), to coś to jednak znaczy. Tu moje pochwały w tej
przestrzeni się nie kończą, bo na dodatkowe laury zasługują wspaniały
Artur Żmijewski, który w roli Paddingtona odnajduje się perfekcyjnie i
Hugh Grant, który po raz kolejny już genialnie wykorzystał swój już nie
najmłodszy wiek i opinię minionego amanta, by wykreować własną postać,
wydającą się żartem z siebie samego. Zaś jego scena lecąca w trakcie
napisów końcowych to coś, dlaczego warto byłoby kupić jakieś fizyczne
wydanie specjalne.
Czy „Paddington 2” w ogóle ma jakieś wady?
To w dużej mierze zależy od akceptacji koncepcji kina dziecięcego, nawet
jeśli ulepszonej przez Paula Kinga. Bądź co bądź, część wątków jest
infantylnych lub bardzo prostolinijnych, ale wszystko to służy
przekazaniu jakiejś malutkiej lekcji, którą każdy może z obrazu
wyciągnąć. Film nie sili się na jakiś jeden, potężny morał, ale bardziej
skupia się na idei małego dobra, czynionego w codziennych uczynkach. A
to wszystko opatulone autentycznie zabawnym humorem. Kontynuacja przygód
cudownego misia to moja największa niespodzianka roku i jakże słodka to
niespodzianka. Jak tylko będę wracał do domu, wstąpię do sklepu po
pomarańczową marmoladkę 🐻
Ocena: 9/10
/R
„The Florida Project” (2017), reż. Sean Baker
Gdybym
miał napisać scenariusz tak, żeby okazał się idealny – ale tak
konkretnie idealny – to napisałbym cos takiego jak „Florida Project”.
Znacie ten moment, kiedy film dzieli się na segmenty i po nakreśleniu
świata przedstawionego, stawia przed nami problem, który bohater/owie
musi/szą przezwyciężyć? To są te rozczarowująco proste konstrukcje, których tutaj nie uraczysz.
Pierwsze, czym uraczył mnie film, to dzieci. Trochę ogólnikowo, ale tak
właśnie było. Kamera swobodnie podąża za grupką dzieci bawiących się
swobodnie na podwórku, co jakiś czas (mam wrażenie, że nie w pełni
świadomie, tylko z powodu trudności w pracy z dziećmi) przechodząc w
klimaty mniej lub bardziej dokumentalne. To bardzo ważne, bo te sceny
(których jest sporo) są absolutnym clue tego filmu w kwestii
scenariuszowej i co równie ważne – są genialnie zrealizowane.
Dzieci te mieszkają na Florydzie w sąsiedztwie Disneylandu. tak się
jednak składa, że bliskie sąsiedztwo Disneylandu dalekie jest od
bajkowego świata. Chciałoby się napisać „najciemniej pod latarnią”,
gdyby nie wszechobecne w filmie piękne, florydzkie słońce. Młodociani
bohaterowie żyją oczywiście w środowisku, które określilibyśmy jako
patologiczne – w ujęciu filmowym daleko mu jednak do tego, co
skojarzylibyśmy z innymi znanymi obrazami grającymi na biednych
dzieciach.
Film stara się nam – przekazując historię równolegle
oczami dzieci i dorosłych – na pierwszy plan wypchnąć narrację
sugerującą, że dzieci po prostu są dziećmi i spędzają swoje dzieciństwo,
bawiąc się w zabawy i grając w gry, na których widok wciąż nawiedzała
mnie myśl „tak! mam siedem lat i totalnie chcę też to z wami robić!”. Z
drugiej strony co jakiś czas zagląda do nas poczucie, że nie żyją one w
środowisku, w którym chcielibyśmy, żeby wychowywały się dzieci. To jest
to drugie, czym film nas raczy – dorośli.
Te momenty
sprawiają, że świetny film o dzieciach staje się genialnym filmem o
dzieciach w świecie dorosłych. Nigdy jednak w czasie filmu nie
przychodzi mi do głowy, żeby kogoś jednoznacznie oskarżyć – „hej, ty
jesteś zły”. Wiecie co to jest? To jest realizm, wielowymiarowość i
prawdziwość, uzyskana za pomocą scenariusza będącego najbardziej
wyważoną konstrukcją jaką od dawna widziałem i RE-WE-LA-CYJ-NĄ grą tych
niespełna 10-letnich dzieciaków. Nie uwierzę, jeśli usłyszę, że było to
aktorstwo, a nie dokumentalistyczne filmowanie dzieci w swoim własnym
świecie. To jest jak połączenie gatunków. To jest, kurczę, prawdziwe i
dobre.
Ocena: 9/10
/K
Po zakończeniu seansu
ja i Kamil potrzebowaliśmy przesiedzieć przez całe napisy końcowe, żeby
móc zebrać się w sobie emocjonalnie do wyjścia. Gdy „The Florida
Project” uderza, robi to dokładnie i boleśnie, ale nie łokciem w splot
słoneczny, tylko delikatnym uszczypnięciem w jeden z nerwów. Gdyby ktoś
zapytał mnie o najwspanialsze przykłady słodko-gorzkich filmów, ten
pojawiłby się w mojej głowie bardzo szybko.
Ale żeby teraz nie
wpadły Wam do głowy wyobrażenia, sprowadzające „The Florida Project” do
kolejnego, smutnego obrazu kina artystycznego, podejmującego się
ciężkich i przygnębiających tematów. Dawno się tak nie uśmiałem w kinie.
Baker znajduje uśmiech wszędzie, co jest zwyczajnie… naturalne.
Niemalże każda sytuacja może prowadzić tu do śmiechu. Humor jest na tyle
nieinwazyjny, że jeśli człowiek nie zaśmieje się z czegoś, z czego
śmiała się całaa sala, to nie ma wrażenia, że miał przed sobą
zaprezentowany kiepski żart, czy czegoś nie załapał… po prostu czasem
uśmiechamy się dzięki innym rzeczom.
Geniusz reżyserski objawia
się nie tylko w przestrzeni humorystycznej, ale także w tym, jak
inteligentnie prezentowane są codzienne dramaty mieszkańców przydrożnego
motelu. Nigdy nie kłują w oczy, nigdy nie poświęca się im zbyt wiele
czasu, nigdy nie musza być tłumaczone od A do Z, nigdy nie przesłaniają
wszechobecnej magii dzieciństwa. Kolejnym świetnym zabieg znajduje się w
sposobie przedstawienia małoletnich bohaterów. Po pierwszej scenie z
ich udziałem, miałem ochotę każdego z nich nauczyć dobrych manier w
sposób nieakceptowalny społecznie, ale już po chwili uśmiechałem się do
ich niewinnej lekkości bytu, tak jakbym sam był jednym z ich sasiądów,
mijających ich każdego dnia w czasie ich codziennych zabawach. A to
wszystko skąpane w kolorystyce Tequilla Sunrise.
Kamil świetnie
wyjaśnił temat aktorstwa dzieci, więc nie będę się nad nim bardziej
rozwijać, ale koniecznie trzeba wspomnieć o Willemie Dafoe, grającym
kierownika motelu. Jest w całej produkcji jedynym sławnym aktorem (matka
głównej bohaterki to kompletna amatorka – tak jak i większość obsady –
którą reżyser znalazł na instagramie) przez co jego genialne aktorstwo
wydaje się czasem w tej przestrzeni aż nienaturalne. Z drugiej strony
wydaje się być on jedyną „normalną” postacią przedstawionego środowiska,
więc jego odmienność działa w tym przypadku idealnie.
„The
Florida Project” to film niezwykły, obok której nie powinniście
przechodzić obojętnie… szczególnie jeśli tęsknicie za letnimi
popołudniami wśród bloków i placów zabaw.
Ocena: 8/10
/R
„Borg/McEnroe. Między odwagą a szaleństwem” (2017), reż. Janus Metz
Nie
przepadam za oglądaniem tenisa, a i kino sportowe nie należy do moich
ulubionych gatunków, więc do „Borg/McEnroe.” podchodziłem z bezpiecznym
dystansem, zmniejszonym przez fakt, że przede mną stało kino bądź co
bądź biograficzne. Po zakończonym seansie w głowie pojawiło mi się jasne
i proste podsumowanie – nowy obraz Metza to bardzo dobry film o sporcie, ale średni film o Borgu i McEnroe.
Polskie produkcje, traktujące o prawdziwych postaciach z hollywoodzkim
sznytem, są coraz bardziej popularne. Zaczęło się od „Bogów”, potem
przyszła „Sztuka kochania. Historia Michaliny Wisłockiej”, teraz w
kinach leci „Najlepszy”. Recenzując „Borg/McEnroe” mogę z wielką
przyjemnością przyznać, że radzimy sobie od Szwedów nie tylko
„nie-gorzej”, ale rzeczywiście lepiej. Dlaczego? Dlatego, że w produkcji
Metza zabrakło tego, co w kinie biograficznym najważniejsze – wejścia
do środka psychiki postaci. Największą wadą produkcji jest usilne
marnowanie potencjału, siedzącego w głowach Borga i McEnroe. Pierwszy z
nich to dzieciak z niezbyt zamożnej rodziny, o problemach emocjonalnych i
rytuałach nerwicowych, o których wspomina się tylko po to, żebyśmy
wiedzieli, że istniały. Drugi zaś był wiecznie niedoceniany przez swoich
rodziców, pomimo swojego zdecydowanie ponadprzeciętnego intelektu, ale
to też nie wydaje się być zbytnio wykorzystane – ot element historii
postaci, taki sam jak to, że choćby… no nie wiem… ma czarne loki. Tym
bardziej szkoda świetnie prezentujących się w głównych rolach Sverrira
Gudnasona i Shia LaBeoufa, którzy swoimi kreacjami utrzymują widza przy
ekranie.
No, wylałem trochę pomyj to teraz mogę powiedzieć coś
dobrego. Każdy element filmowy obecny w „Borg/McEnroe” został
wykorzystany przynajmniej poprawnie z naciskiem na dobrze. W przestrzeni
warsztatowej ciężko jest się do czegokolwiek przyczepić. W rolach
drugoplanowych bardzo dobrze sprawdzają się Stellan Skarsgård i Tuva
Novotny. Kostiumy przypominają o tych ciekawszych dziś elementach mody
lat 80.. No i cały segment finałowy – jak można się z tytułu domyślić,
film traktuje o potyczce dwóch tenisistów w finale Wimbledonu. I
wierzcie mi – jest to finał, na który warto czekać. Co jak co, ale
oddanie burzy emocji towarzyszących spotkaniu takiego szczebla, zarówno
tym, którzy w spotkaniu uczestniczą, jak i tym, którzy oglądają je z
trybun, zdecydowanie się Metzowi udało i to uważam za największą siłę
tego obrazu.
W ogólnym rozrachunku „Borg/McEnroe. Między odwagą a
szaleństwem” to dobry film. Ale tylko dobry. Za dużo w nim zmarnowanego
potencjału, aby można go było postawić odrobinę wyżej. Jeśli chcecie się
wybrać na coś biograficznego, powiązanego ze sportem, wybierzcie się na
„Najlepszego”.
Ocena: 7/10
/R
Kocham sport i
emocje z nim związane, ten film momentami takich dostarczał, ale
finalnie nie okazał się niczym ponad bardzo dobrze wykonany, przeciętny
film. Obraz reklamowany był jako film na temat meczu tenisa, który
zmienił oblicze tenisa. Dwóch wielkich graczy, jeden wieloletni mistrz,
drugi mega-utalentowany młodzian – dosyć kliszowe, no ale film opiera
się na prawdziwej historii, a w sporcie często tak bywa.
Historia
jest więc typowa, co nie jest żadną ujmą. Ujmą jest wybitnie kliszowe
ukazywanie tej historii w co poniektórych momentach. Gadki motywacyjne
trenera, płacz pod prysznicem („Łazienkowa pozycja embrionalna jako
determinant kina współczesnego”, polecam, bardzo dobra lektura) no i te
sekwencje meczowe. Generalnie były one bardzo dobre, dobrze oddawały
tempo, ale do czasu. Do czasu, aż nie doszło do starcia finałowego, w
którym reżyser zaczął sięgać do ujęć nagrywanych w zwolnionym tempie.
Serio? Mamy rok 1999, czy to jest tenisowe Galactik Football?
Niestety, przez swoją banalność w środkach nie był mnie w stanie kupić
Janus Metz tą dosyć prostą historią. W zasadzie nie dowiedziałem się o
postaciach niczego więcej niż ze zwiastunów kinowych. Oczywiście o dwóch
głównych postaciach, bo nie było innych postaci.
Film trwa 100
minut i strasznie je marnuje, bo w tym czasie można pokazać na ekranie
wiele ciekawych motywów, a tymczasem marnuje on cenne minuty na sceny
gry w tenisa w zwolnionym tempie. Mimo wszystko nie jest jednak tak, że
się nudziłem. Obraz potrafi wywołać emocje typowe dla sportowych
zmagań, jednak przede wszystkim dzięki świetnej grze aktorskiej aktorów
pierwszoplanowych i bardzo dobrym zdjęciom. Serio, praca kamery i montaż
– zwłaszcza w sekwencjach meczowych – jest bardzo przyjemną sprawą,
jeśli chodzi o odpowiednią dynamikę.
Ocena: 6/10
/K
„Star Wars: The Last Jedi” (2017) reż. Rian Johnson, podejście drugie
Wiem, że Rafał już wam jedną recenzję napisał, ale czuję, że powinienem dodać coś od siebie.
Zaliczam się do grona osób, które lubi Przebudzenie Mocy – przede wszystkim dlatego, że mnie nie rozczarowało, o co mocno się martwiłem. Ostatniego Jedi lubię dlatego, że w wielu elementach mnie po prostu zaskoczył. Na plus.
Przede wszystkim, jeśli chodzi o samą historię i sposób jej prowadzenia. Film w bardzo wielu momentach ma dosyć jasne przesłanie – należy odciąć się od przeszłości i stworzyć coś nowego. Odnosi się to nie tylko do działań bohaterów, ale też do podejścia, z jakim tworzy się kolejne filmy tej sagi. Ostatni Jedi może być pierwszym krokiem w zupełnie nowym kierunku. Kierunku, który wydaje się zachęcający.
Na dobrą sprawę odcinanie się jest na tyle mocne, że film właściwie w niektórych aspektach igra ze świętościami, z dziedzictwem całego uniwersum. Niżej, jako swego rodzaju odgałęzienia, mamy poszczególne wątki fabularne, które od razu przywodzą nam na myśl wydarzenia ze starej trylogii – i to tak bardzo. Każdy z tych wątków jednak w którymś momencie nas zaskakuje i zostaje pchnięty do przodu w sposób, którego nie sposób jesteśmy przewidzieć, kiedy oglądając kierujemy się logiką znanego nam wcześniej świata SW. Tymi małymi oczekiwaniami względem rozwiązywania problemów bawi się reżyser – na moje oko w przeważającej większości skutecznie. Sprawia to, że te baśniowe od kilkudziesięciu lat Gwiezdne Wojny nabierają momentami trochę bardziej gorzkiego, bardzo satysfakcjonującego posmaku – co zwiastuje już po części wszechobecna w materiałach promocyjnych czerwona barwa.
Zastanawiałem się, czy Obi Wan wciąż jest moją ulubioną postacią z tej serii. Nie jest – może i był on świetnie odegrany przez McGregora, ale nie był tak dobrze napisany jak Kylo Ren. W ogóle Adam Driver i jego Kylo Ren zasługują na cały akapit dla siebie, capslockiem. Uwaga, Akapit dla Kylo Rena:
JAKA TO JEST ŚWIETNA POSTAĆ ŁOJEJU
To nie było ironiczne, naprawdę go kocham w tym filmie. Luke Skywalker też był świetny i bardzo nieoczywisty, ale już nie będę mu dawał akapitu, bądźmy łagodni. Oczywiście, jest tutaj kilka potknięć. Jedną scenę trzeba jak najszybciej wyrzucić z pamięci (serio, nie można kręcić takich scen – czy Marry Poppins zgubiła Parasol?). Humoru sytuacyjnego tak bardzo typowego dla współczesnego kina wysokobudżetowego jest trochę za dużo, ale chyba musimy do tego przywyknąć, aż nie wyjdzie z mody. Wątek Finna i w ogóle cała jego postać – jak bardzo sympatyczna by nie była – może i wydają się trochę niepotrzebne. Finalnie jednak, to są świetne Star Warsy. Przebudzenie mocy było niezłe i bardzo ciekawe ze względu na wyjątkowo duże podobieństwo fabularne i stylistyczne do Nowej Nadziei. Ostatni Jedi jest świetny, bo robi coś nowego w obrębie tego uniwersum i robi to naprawdę ciekawie (ciekawiej niż Łotr Jeden). Gdyby nie kilka głupot, bez wahania przyznałbym, że to moja ulubiona część sagi. Te głupoty jednak tutaj są, więc muszę to przyznać po krótkim zastanowieniu.
8/10
/K
„Gwiezdne Wojny: Ostatni Jedi” (2017), reż. Ryan Johnson
No
cóż, nie można mieć wszystkiego. Zacznijmy od tego, że jestem wielki
fanem „Przebudzenia Mocy”, co już może Wam wyrobić pewne zdanie na temat
mój, jak i całej recenzji. Dajcie mi jednak szansę pokrótce wyjaśnić,
dlaczego mimo że „Ostatni Jedi” jest dobrym filmem, wyszedłem z kina
rozczarowany.
Po raz pierwszy w
historii serii fabuła rozpoczyna się tam, gdzie skończyła się
poprzednia część, nie zostawiając żadnej przestrzeni czasowej. Dla
przypomnienia – Rey odnalazła na wyspie Luke’a Skywalkera, Kylo Ren
wraca do Snoke’a, Finn leży w kapsule medycznej a Poe jest sobie
pilotem. Każdej z postaci poświęcono osobne wątki, które mimo że
przeplatające się, to dość mocno od siebie odseparowane. Niestety,
Johnson nie udźwignął w pełni rozgałęzień scenariusza i choćby przy
wątku Finna myślałem głównie o tym, że wolałbym oglądać, co się dzieje
gdzie indziej. Nie twierdzę absolutnie, że opowiedziana historia jest
zła, co najwyżej niekiedy zlepiona dość niechlujnie ze zbyt częstymi
slapstickowymi wstawkami humorystycznymi.
Co jednak można
powiedzieć o niej dobrego? Na pewno jest nowa. Podstawowym zarzutem
wobec siódmej części, było to, że jest kalką „Nowej Nadziei”. Tu
rzeczywiście mamy do czynienia z oryginalnym tworem, który stara się
wprowadzać do serii jakąś formę świeżości. Co jeszcze? Dynamika relacji
Rey-Ren-Luke jest znakomita i budowana zabiegami, których nie chcę
opisywać, aby nie psuć Wam przyjemności z odnajdywania nowych elementów w
tak dobrze znanym nam filmowym uniwersum. No i dostajemy jedną z
najlepszych i najbardziej estetycznych walk z użyciem mieczy świetlnych w
historii.
Przy okazji oddam aktorom co ich – wszyscy
sprawdzili się przynajmniej w porządku, ale zarówno Markowi Hamillowi i
Benicio del Toro należą się wielkie brawa. Widać, że w rolę Luke’a
włożono całą miłość i możliwy szacunek (mimo że personalnie Hamill
kompletnie nie zgadzał się z tym jak scenariusz potraktował jego
bohatera). Portorykańczyk zaś wykreował postać rzeczywiście intrygującą,
może i bardziej od Maz Katany, czego nie można powiedzieć np. o nowej
członkini „tych dobrych” – Rose.
Wizualnie jest gorzej. Czemu? A
bo temu, że J. J. Abrams starał się jak najwięcej efektów osiągnąć bez
użycia komputerów, używając jak największej ilości produkcyjnych
elementów fizycznych. W „Ostatnim Jedi” greenscreen czasem kłuje w oczy.
Wizje światów przedstawionych po raz kolejny stoją na wysokim poziomie,
ale czy w każdym miejscu w kosmosie musimy znaleźć jakieś urocze
zwierzątko, żeby zrobić do niego „awww”. Tak, robimy „awww”, ale to
bardzo tani chwyt. Muzycznie znowu nie ma się do czego przyczepić, John
Williams wie co robi, a ja utrzymuję, że „Rey’s Theme” to jego najlepszy
twór od lat. O wysokiej jakości miksu dźwięku w „Gwiezdnych Wojnach”
nie muszę chyba w ogóle przypominać.
U dołu możecie zobaczyć
pozytywną „siódemkę”. Skąd taka ocena, przy takiej masie narzekania?
„Ostatni Jedi” nadal przynosi masę przyjemności i dziecięcej radości,
pomimo elementów, które każą się łapać za głowę (Leia w przestrzeni
kosmicznej – kto oglądał, ten wie). Na ten moment to dość mało znaczące
słowa, ale żeby lepiej wytłumaczyć, co mi w wizji Johnsona pasowało,
bądź nie, musiałbym się uciec do spoilerów, a tego byśmy nie chcieli,
prawda? To dobre science-fiction, które karmi nas efektownymi scenami
akcji, interesującymi projektami audiowizualnymi i nieoczywistym
konfliktem dobra ze złem. Po prostu w swoim rozbuchaniu wytworzyło
elementy, które z genialnej siódmej części sprowadziły ją do poziomu
jedynie dobrego.
Ocena: 7/10
R/
„Łagodna” (1985), reż. Piotr Dumała
„Łagodna”
to adaptacja opowiadania Fiodora Dostojewskiego pod tym samym tytułem.
Sama w sobie to historia kontrastu – starego z młodym, wolności z
zamknięciem, miłości z nienawiścią. Miszmasz uczuciowy sprawia, że
niemal każdy odbiorca, przy odrobinie chęci, jest
w stanie przełożyć symbolikę prezentowanej mu treści wizji, na jakąś
przestrzeń swojego życia, a przy okazji jednak sprawnie unika stania się
papką o wszystkim i o niczym.
Równie świetnym elementem obrazu
jest jego sfera artystyczna. Wszystkie klatki zostały ręcznie
namalowane i oscylują w niejednoznacznych emocjonalnie kolorach
widzianych na poniższym ujęciu. Dzięki wybraniu, takiej a nie innej
formy twórcy mogli zgrabnie połączyć plastyczność przejść do kolejnych
kadrów ze sznytem klasycznego filmu. Ruchy kamery, wykorzystujące magię
perspektywy to prawdziwe cuda, które dopełniają wrażenia obcowania z
czymś artystycznie dojrzałym, ale i pełnym niemalże dziecięcej pasji.
Mamy niezwykłe szczęścia, że różnorakie instytucje starają się zapewnić
nam legalny, darmowy dostęp do skarbów polskiej kultury. Tym razem
naprzeciw naszym oczekiwaniom wychodzi Studio Miniatur Filmowych, które
udostępnia nam produkcję Piotra Dumały pod tym linkiem – http://bit.ly/2BvsQUa
Poświęćcie proszę te dziesięć z okładem minut na „Łagodną”, a nie pożałujecie.