„Beksińscy. Album wideofoniczny” (2017), reż. Marcin Borchardt

Pierwotnie ta recenzja miała składać się z trzech słów, ale uznaliśmy z Rafałem, że tego nie przeżyjecie (a może potrzebujemy tu trochę kontrowersji?). Z drugiej strony chciałbym uniknąć rozpisywania się, bo Wy i tak tego później nie czytacie (mam statystyki gagatki). Tak naprawdę to ten akurat film nie potrzebuje głębszych analiz.

Zeszłoroczna „Ostatnia rodzina” była wydarzeniem na tyle głośnym i poważanym w skali polskiej kinematografii, że mogę śmiało podejść do oceny tego filmu przez pryzmat wcześniejszego doświadczenia z rodziną Beksińskich nawet stosunkowo „niedzielnego” widza. Dlatego też większość osób potraktuje obraz dokumentalny jako reality check dla wcześniejszej, fabularnej konstrukcji.

Po obejrzeniu przeszło 80 minut archiwalnych nagrań Beksińskich i przesłuchaniu tak samo sporej ilości wpisów dziennikowych Zdzisława (częściowo czytanych przez Tomasza Fogiela), można dojść do wniosku, że „Ostatnia rodzina” była aż nadto obrazem prawdziwym. Do tego stopnia, że przez większość seansu „Albumu wideofonicznego” miałem wrażenie, że w sumie to już to oglądałem. Oczywiście nie znaczy to, że nie warto się już na to fatygować. To świetne doświadczenie zajrzeć do tej rodziny „naprawdę”. Inscenizacje były bardzo wierne, ale świadomość rzeczywistości wydarzeń oglądanych na ekranie robi spore wrażenie.

Robi wrażenie głównie dlatego, że rodzina Beksińskich była zjawiskiem fascynującym. Z jednej strony na tyle ciekawym i nietypowym, że chce się ich życie obejrzeć, a z drugiej strony, przez bardzo zrównane społecznie warunki życia realiów PRL, ich życie jest bardzo bliskie wielu z nas pod względem bardzo prozaicznej rzeczy jakim jest otoczenie, zwane bardziej quasi-artystycznie „czasem i miejscem akcji”.

To miejsce na mój ciekawy (dla mnie – dla innych pewnie nie) hot take. W jaki sposób Polska jest krajem tak podzielonym i pełnym niezrozumienia dla siebie nawzajem? Prawie 50 lat PRL’u zrównało społecznie inteligencję, klasę robotniczą, artystów z nierównościami pod sufitem (hej, Beksińscy!). Technicznie rzecz biorąc właśnie dlatego nie mamy w Polsce podziału na klasy ze względu na majątek i pozycję społeczną – albo dopiero się on tworzy. Powinniśmy mieć dla siebie więcej zrozumienia niż nie jeden naród. A może mamy zrozumienie, a ja histeryzuję? Jakkolwiek.

Zdzisław, Zofia, Tomek i gościnnie dwie babcie to zestaw osobowości, który pod jednym dachem na niewielkiej przestrzeni tworzy niemalże groteskowy, ale tragiczny spektakl, polegający na wzajemnym niedopasowaniu i niezrozumieniu. Sponsorem dzisiejszej recenzji było słowo „niezrozumienie”. Mam nadzieję, że nie zostałem niezrozumiany. Dziękuję.

/K

Może najpierw moja mała odpowiedź na „hot take”. A może to właśnie przymusowe zrównanie sprawiło, że społeczeństwo polskie tak bardzo chce różnic i podziałów, aby móc samemu zdecydować z kim się identyfikuje? Może wolność społeczna stała się dla nas sztuką wyboru.

A co do filmu – ciężko taką produkcję ocenić. Wizualnie składa się on wyłącznie z tworów nakręconych w ramach archiwów rodziny Beksińskich (dlatego też czasem ma się wrażenie, że pewnych scen nie powinno się oglądać, np. przygotowania zwłok babci na przyjazd zakładu pogrzebowego), więc kwestie takie jak choćby praca kamery można niemalże wyrzucić do kosza (niemniej jednak warto zauważyć, że i Zdzisław, i Tomasz naprawdę dobrze się w ramach operatorów sprawdzali). Kreacja dokumentu ograniczała się więc w dużej mierze do przekopywania się przez materiał źródłowy, montowania go, dorzucenia narratora (którego występ nie przypadł mi zbytnio do gustu, acz przyzwyczaiłem się do niego) – ogólnie pojętej postprodukcji. Trzeba jednak przyznać, że Marcin Borchardt skutecznie wciąga nas w świat tej niecodziennej (z szacunku używam eufemizmu) familii.

Wracają zaś do oglądania przez pryzmat „Ostatniej Rodziny” – „Beksińscy. Album wideofoniczny” był w nadziejach wielu swoistym odkupieniem obrazu familii, po obrazie Pana Matuszyńskiego. Nic bardziej odległego od prawdy. Dzięki temu dokumentowi jeszcze bardziej docenia się wyważoną i inteligentnie poprowadzoną, najlepszą polską produkcję zeszłego roku. Teraz można zobaczyć, że w niektórych scenach powstrzymano się od pokazywania niektórych spraw w pełni swojej okazałości, aby nie wywołać w widzu wrażenia groteski, które mogłoby doprowadzić do konkluzji, że film jest nieautentyczny. Co zaś do owianej złą sławą roli Dawida Ogrodnika – tym bardziej można zobaczyć jak artystycznie kreatywną, acz na potrzeby filmu jedynie delikatnie podkręconą kreację stworzył. Tu warto jednak zauważyć, że jego intonacja bardziej niż syna znanego malarza, przypomina jego samego w latach dla niego młodzieńczych.

Warto wybrać się na trzecią już w ostatnich latach produkcję o rodzinie Beksińskich. Warto też jej seans kontynuować obejrzeniem ostatniej rodziny. „Pars pro toto” możecie zaś spokojnie sobie darować. Najważniejsze w tym wszystkim jest jednak chyba to, że szczęśliwie twórczość Pana Zdzisława nareszcie powróciła na zasłużone jej miejsce w panteonie polskiej sztuki.

Ocena: 7/10

R/

„Zabicie świętego jelenia” (2017) reż. Yorgos Lanthimos

Kiedy idziesz do kina na nowy film Yorgosa Lanthimosa, wiesz mniej więcej czego się spodziewać. Chyba, że jesteś tą uroczą parką, która usiadła za mną w kinie. Jeśli Cię to nie obchodzi, to pomiń proszę następny akapit.

[Bilety rozeszły się jak ciepłe bułeczki, więc pozostało mi miejsce w pierwszym rzędzie. Za mną siada rzeczona parka. „Ej, czytałaś coś o tym filmie? Co to jest?” Ok, czasem idzie się do kina na spontanie. Wjeżdżają napisy. „Kurcze, to chyba będzie coś ciężkiego”. No raczej, kurcze, będzie. Film trwa. Ja słucham o tym, że Colin Farrell ma fajną brodę, że Anka też chciała iść na ten film, a w ogóle jak ci się podobał „Najlepszy”? „Ej, to on teraz zrobi to i to, żeby coś tam coś tam (…)” Jezu skończcie gadać! Kiedy w końcu film pokazał swoją lanthimoską naturę, padł tylko komentarz, cytuję „Jezu, jaka psychodela…”. I nastała cisza.]

Zachowujcie się więc w kinie tak, jak się należy zachowywać w kinie, proszę. Co do samego filmu, to Lanthimos z Colinem Farrellem wracają w trochę sprawdzonym już klimacie. Jeśli widziałeś „Lobster”, „Kieł” albo „Alpy”, to rzeczywiście wiesz mniej więcej czego się spodziewać. Strzelam, że tamta parka nie widziała. Farrell znów wciela się w gościa w średnim wieku (o kurcze, on ma już 41 lat) – tym razem nie jest jednak fajtłapowatym kawalerem, tylko zaradnym ojcem rodziny, kardiochirurgiem. Wraz z Nicole Kidman i dwójką dzieci żyją sobie trochę ekscentrycznie, ale szczęśliwie. Do czasu, kiedy zaczynają dziać się rzeczy.

Jednak już zanim zaczynają dziać się rzeczy, wiemy, że coś dziać się będzie i czujemy niepokój. Co jest bardziej sugestywne niż mroczne wydarzenia na ekranie? Zwyczajne wydarzenia na ekranie oprawione technicznie tak, jakby działy się rzeczy niezwyczajne. No więc właśnie – do czasu mamy tutaj obraz zwyczajnej rodziny, wysokiej klasy średniej. Od początku dostajemy jednak dziwaczno-niepokojące obrazy. Trzeba bić się z myślami – czy Colin jest marnym aktorem, czy relacje w rodzinie są po prostu w niepokojący sposób suche i lakoniczne? Jeśli znasz Lathimosa to się domyślasz i nie komentujesz tego na sali kinowej co trzydzieści sekund, ale te suche i mało emocjonalne dialogi lepiej działały w „Lobsterze” z racji na cały kontekst.

W drugiej połowie filmu dostajemy drugi rodzaj dziwaczno-niepokojących obrazów. Bardziej sugestywny, widzimy już, że dzieją się rzeczy nielogiczne, brutalne, straszne. Film świetnie radzi sobie z utrzymywaniem widza delikatnie poza strefą komfortu. Słabo radzi sobie z logiką wydarzeń, ale po całym seansie zdajemy sobie sprawę, że tak musiało być. I było to dobre. trochę alegoryczne, trochę przewidywalne. A może nie do końca?

Lanthimos jest mistrzem, jeśli chodzi o konstruowanie miejsca i akcji filmu wokół tezy, która przypomina jakieś Twoje rozważanie, które naszło Cię, kiedy akurat czekałeś na windę. Było tak w „Kle” – a co by było, gdyby wychować dzieci w izolacji od świata zewnętrznego? Bardziej hardcore’owo w „Alpach” – a gdyby tak wynajmować dublerów do roli zmarłych osób? Jeśli „Lobster” to Twoja myśl, to jest już grubo – a co gdyby wszyscy single zamieniali się w zwierzęta? Tym razem reżyser idzie jeszcze dalej. Wszystkie te dziwactwa kryją jednak za sobą jakąś rzeczywistą myśl. Tutaj jest ona wyjątkowo silna – czym jest tak naprawdę sprawiedliwość i odpowiedzialność?

8/10
/K

„Cicha Noc” (2017), reż. Piotr Domalewski

Wraz z Kamilem, miałem nieukrywaną przyjemność znaleźć się na pierwszym publicznym pokazie „Cichej Nocy” w trakcie gdyńskiego FPFF. Po zakończonym seansie wyszli do nas twórcy. Odpowiadali na pytania, komentowali kulisy tworzenia, wspominali czas na planie. Klasyka – ale też i cisza przed burzą. Najważniejszym momentem całej konferencji i swoistym obrazem wagi tego filmu była wypowiedź Arkadiusza Jakubika, w trakcie której zaczął po prostu płakać, bo wierzył, że mierzy się w swej roli z własnym ojcem. Patrząc na reżysera, w którego oczach też zaczęły pojawiać się łzy, wiedziałem, że otrzymaliśmy od polskiej kinematografii coś więcej, niż kolejną, porządną tragedię rodzinną. Dostaliśmy coś prawdziwego.

W wielu opiniach i artykułach możecie spotkać się z określeniem obrazu Piotra Domalewskiego jako „postsmarzowszczyzny”. Porównanie jest to tyleż zrozumiałe, co w ogólnym rozrachunku najzwyczajniej w świecie leniwe. Zajmowanie się negatywami polskiego społeczeństwa w ramach prozaicznych wydarzeń, nie czyni z niczego kolejnego ‚Domu Złego”. Sytuacja ta niezwykle przypomina branżę grową, w której każda produkcja o wysokim poziomie trudności i walkach, skupiających się bardziej na formule pojedynków niż sieczki, dostaje łatkę „Dark Souls”. „Cichej Nocy” należy się w pełni osobne traktowanie.

Głównym bohaterem filmu jest Adam, który niespodziewanie wraca do domu na święta z emigracji zarobkowej. Poznajemy go w zatłoczonym autokarze, w którym rozpoczyna nagrywanie całego przedsięwzięcia dla swojej nienarodzonej córki. I tyle musicie wiedzieć. Reszta to obraz rodzin, które każdy w jakimś stopniu zna, ale nie przepada o nich mówić. Mamy tu kradzieże choinki z lasu, święte obrazki, hodowlę marijuany, grupowe naprawy auta przez wszystkich samców, przemoc domową… no i alkoholizm. Tak, wiem jak to brzmi, ale wierzcie mi na słowo, scenariusz nigdy nie wpada w przestrzeń groteski. Wszystko w swej formie pozostaje wiarygodne i nie odstręcza widza o słabszych nerwach.

Elementem, który nadaje niezwykłej autentyczności produkcji są zdjęcia Piotra Sobocińskiego Juniora, któremu udało się w ciasnych pomieszczaniach poruszać kamerą w taki sposób, że naraz cały czas zdajemy sobie sprawę z tego co dzieje się na ekranie, ale odczuwamy też chaos towarzyszący klasycznym obchodom Wigilii Bożego Narodzenia. W tej naturalnej przestrzeni poruszają się niezwykle utalentowani aktorzy – Dawid Ogrodnik (nagroda za najlepszą, pierwszoplanową rolę męską), Agnieszka Suchora (jak świetnie widzieć ją w filmie) Tomasz Ziętek, Maria Dębska, Tomasz Schuchardt, Adam Cywka, Paweł Nowisz, Mateusz Więcławek (mówiłem, żeby go wypatrywać)…no i Jakubik. Brak nagrody za najlepszą, drugoplanową rolę męską dla Pana Arkadiusza to mój mały skandal. (Przepraszam Panie Simlat, ale Pan w „Amoku” to grał rolę pierwszoplanową.) Jego kreacja ojca Adama to majstersztyk – prawdopodobnie jeden z najlepszych, jeśli nie najlepszy w jego karierze.

Na billboardach reklamujących „Cichą Noc” możecie przeczytać zdanie „Z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu.” Niezwykły, reżyserski debiutant – Piotr Domalewski – powiedział, że w tym wszystkim nie chodzi o to, żeby kogokolwiek demonizować. Wręcz przeciwnie – „MIMO ŻE z rodziną najlepiej wychodzimy na zdjęciu, to i tak chcemy do nich stawać”.

Nie bądźcie tacy, zróbcie polskiej kinematografii prezent na święta. Wydajcie ciężko zarobione pieniądze i pójdźcie do kina na „Cichą Noc”. Dzięki temu w przyszłości będziemy mogli dostawać więcej takich skarbów.

9/10
/R

„Pięć nieczystych zagrań” (2003) reż. Lars von Trier

Czasami jest tak, że szukamy zupełnie różnych filmowych doznań. Ja obejrzę jakiś wczesny film Jarmuscha, a Rafał zachwyci się wartkim, koncertowym „Whiplash”. Bardzo cennym doświadczeniem jest nie tyle samo zobaczenie tego, co nas filmowo krzepi, ale też podzielenie się tym z kimś innym. Powiem takiemu przysłowiowemu Rafałowi – obejrzyj „Stranger than paradise”, warto. Ale dlaczego – zapyta się mnie. No właśnie – wtedy dopiero wychodzimy ze swojej strefy komfortowego „ale to jest fajne podoba mi się to” do strefy „hmmm, jak ten film jest zbudowany, jaka jest jego struktura”. Bo przecież powiedzieć o fajnym filmie, że jest fajny, to jak nic nie powiedzieć.

A film ma swoją strukturę. Jest pewnym stwierdzeniem, tezą, czy też innym nieskonkretyzowanym stanem umysłu – obudowanym w odpowiednie środki pozwalające różnymi kanałami przekazać emocje. Mnogość tych środków istniejących na płaszczyźnie filmowej to coś, co pozwala nam od stu lat obserwować filmy z tym samym zaciekawieniem, chociaż ich przekaz nie ewoluował aż tak bardzo w gruncie rzeczy. Jesteśmy ludźmi, a rzeczy się dzieją – od zawsze.

Każdy reżyser więc tworzy swoje własne środki przekazu, którymi próbuje coś przekazać – nie zawsze coś konkretnego jak „życie to pudełko czekoladek”. Czasem to coś bardzo nieuchwytnego konkretnym słowem. Jim Jarmush pokaże to przez nieporadny dialog i statyczne, dalekie ujęcia, a Damien Chazelle przez dynamiczny montaż i zabawę rytmem. Teraz wyobraź sobie, że musza się oni zamienić swoimi zabawkami. Chazelle mógłby niewiele zdziałać grabkami i łopatkami Jarmuscha. I vice versa.

A może udałoby im się to? Może to kwestia tego, jak wielkimi są twórcami? Jak szerokie mają głowy? Dobrze jest mieć świadomość, że Twój idol to wszechstronny człowiek w swoim fachu i sobie poradzi. Taką świadomość bardzo chciał mieć Lars von Trier (a może wręcz przeciwnie?). Zaangażował on swojego idola, Jorgena Letha, do bardzo perwersyjnej, artystycznej zabawy. Leth zmuszony był wrócić do swojego wielkiego dzieła, jakim był „Człowiek doskonały” i stworzyć je na nowo przy pomocy zupełnie nowych zabawek. Takich zabawek, których zupełnie nie lubi. Jak Jarmusch agresywnego montażu. Jak Chazelle filmów bez muzyki.

Lars von Trier nie byłby sobą, gdyby po prostu kazał Lethowi nakręcić film na nowo przy użyciu nowych technik. Dystans, jaki ma stwórca do swojego dawnego dzieła zepsuł by zabawę von Trierowi. Duński reżyser upewnił się, że kręcenie „Doskonałego człowieka” na nowo zaangażuje Letha emocjonalnie. W tym celu warunki, jakie stawia von Trier po pewnym czasie przestają być jednoznacznie moralne i etyczne. Jak duży jest dyskomfort, kiedy trzeba przekazać swoją rzecz przy użyciu znienawidzonych technik i przy moralnych wątpliwościach? Co z tego wyjdzie?

„Pięć nieczystych zagrań” to piękna sprawa, jeśli chodzi o zacieranie granic pomiędzy treścią sztuki a jej formą i znaczeniem moralnym. Dokument to przeważnie forma, pozwalająca na pokazanie danego zjawiska w możliwie jak najbardziej naturalnym środowisku. Niektóre dokumenty pokazują jak wygląda życie fauny i flory na wysepce na Pacyfiku, niektóre z kolei pokazują problemy pracowników przemysłowych. „Pięć nieczystych zagrań” jako dokument pokazuje sztukę samą w sobie – proces jej powstawania, rozterki jej towarzyszące oraz myśli i emocje, które autor zostawia w swoim dziele. Dokument o sztuce w najczystszej możliwej postaci.

10/10
/K

„Młynarski. Piosenka finałowa” (2017) reż. Alicja Albrecht

Najsampierw muszę nadmienić, że mój stosunek do twórczości Pana Młynarskiego ograniczał się do tej pory do szeroko pojętego szacunku, więc do nowego dokumentu Alicji Albrecht podchodziłem z delikatnym dystansem. I może w sumie dobrze.

Wojciech Młynarski zmarł stosunkowo niedawno – 15 marca tego roku. Decyzja o wydaniu kompilacji jego ostatniego wywiadu z wypowiedziami kilkudziesięciu związanych z nim osób została więc, według mnie, podjęta zbyt wcześnie. Pamięć o twórcy jest jeszcze zbyt świeża i dokument bał się zbyt głęboko grzebać, a szczególnie w ciemnych plamach historii życia osobistego, odbierając sobie część charakterystyki tego gatunku. Niemniej jednak wszystko to, co zostało pokazane trzymało rzetelny poziom, tworząc niejednoznaczny obraz człowieka o miłości do obserwacji i nienawiści do niezadowalających go intelektów. Ponadto obraz sprawnie przekazywał miłość do występów Młynarskiego, dzięki m.in. skupieniu się na wydarzeniach, prowadzących do wydania danych utworów i zapisach archiwalnych.

O technikaliach mogę powiedzieć jedynie, że było co najwyżej poprawnie. Z jakiegoś powodu część wywiadów postanowiono przeprowadzić w masywnych, starodawnych salach, które może i komuś sugerowały atmosferę sztuki wysokiej, lecz mnie przyprawiały czasem o zgrzytanie zębów, gdy słuchałem nieudolnych prób zapanowania nad echem, w nich panującym.

Trochę tu narzekania, jednak muszę przyznać, że dzięki „Piosence Finałowej” zacząłem patrzeć na Wojciecha Młynarskiego nie jak na piosenkarza, kompozytora, poetę, czy scenarzystę, ale jak na artystę (a staram się to miano traktować ze swego rodzaju pietyzmem). A to już jest z pewnością sukces. Dla fanów – pozycja obowiązkowa. Dla tych z oszczędnym entuzjazmem – interesująca propozycja.

Ocena: 6/10

/R

„Po tamtej stronie” (2017), reż. Aki Kaurismäki

To jeden z tych filmów, które mają swoją specyficzną koncepcję. Jeśli się jej nie zrozumie lub nie polubi, to praktycznie nie ma szans na wyciągnięcie przyjemności z całego seansu. Historia uchodźcy z Aleppo, próbującego ułożyć swoje życie w Finlandii, jest zbudowana na fundamencie stereotypów. Praktycznie każdy element „Po tamtej stronie” stworzony jest pod dyktando ogólnie panujących przekonań i obecnych w społeczeństwie tendencji. Jeśli jednak podam jakieś przykłady, to zepsuję najprzyjemniejszy element filmu, którym jest jego rozszyfrowywanie.

Wizualnie obraz prezentuje ciekawy styl, mieszający surowość i zimno, z dużą ilością kolorów i elementami przywołującymi na myśl realizm magiczny, zmieszany z kinem czeskim i bałkańskim. Widać w tym wszystkim dużo pomyślunku i subtelnie prezentowanej kreatywności. Soundtrack zaś zawsze widać, bo jest wykonywany przez widocznych w klubie czy na dworcu muzyków, co dodaje historii osobistego charakteru – zwyczajnie czuć, że reżyser naprawdę tę muzykę lubi. Historia jest niezwykle prosta, jednak jej ukryta uniwersalność nie pozwala nazwać ją miałką.

Kończąc seans, chciałem nowemu obrazowi Kaurismäkiego dać ocenę niższą. Czasem się zaśmiałem, czasem naszła mnie chwila refleksji, ale nic nie zrobiło na mnie większego wrażenia. Jednakowoż ilość satysfakcji, którą wyciągnąłem z późniejszego rozbierania filmu na części pierwsze w ramach konwersacji ,po prostu mi na to nie pozwoliła.

Ocena: 7/10
/R

A teraz weźcie tą gadkę Rafała na temat rozszyfrowywania filmu i wrzućcie do kosza. Po pierwszych kilkunastu minutach wiedziałem jedno – Aki Kaurismaaki jest nie tylko prywatnym, ale i artystycznym kolegą Jima Jarmusha. Nie muszę chyba nadmieniać, że lubię to.

Historia nie tyle opiera się na stereotypie Fina, co stereotyp ten jest bardzo pomocny w utrzymaniu formy opowiadania tejże. Małomówność i ogólny brak wylewności i emocjonalności bohaterów pomaga utrzymać momentami nie tyle surową, co bardzo oszczędną formę (to nie to samo).

Dobrym przykładem jest nie tylko operatorka czy budowanie postaci, ale humor, który – umówmy się – w niektórych regionach Europy jest specyficzny. Wolę czeski niż brytyjski. Fiński to także złoto – minimum formy przy maksimum treści. A o ekspresji jeszcze nigdy nie słyszałem.

Historia jest tutaj oczywiście ważna, bo porusza aktualną problematykę i pokazuje, że „taki obraz Twój”, Europejczyku. Niektóre elementy fabularne rzeczywiście można uznać za alegoryczne, więc może rzućcie jednym okiem na te rozszyfrowywania co leżą tam w koszu. Historia sama w sobie nie miała jednak tak dużego znaczenia – była typowa.

Była też jednak przyczynkiem do ciekawego i nienachalnego (!) przedstawienia sytuacji społecznej , oraz przede wszystkim (dla mnie, bo w rzeczywistości pierwsze jest ważniejsze) pewnej estetyki. Od jarmushowych, statycznych i suchych dialogów przy stole, przez zelenkowe, emanujące nieporadnością, sytuacyjnie humorystyczne pląsy bohaterów, przez pojedyncze momenty a’la Grand Budapest Hotel dla ubogich (nie biednych – ubogich, to ważne). W żadnym momencie nie było wybitnie, ale w każdym było coś ciekawego w trochę inny sposób.

7/10

/K

A idź z tym Jarmuschem. Wolę jak się do Twin Peaks lepisz.

R/

„Coco” (2017), reż. Lee Unkrich

Po genialnych „W głowie się nie mieści” i „Zwierzogrodzie”, oglądając trailer „Coco” widziałem w nim kandydata do mojego podium najlepszych filmów 2017 roku. Niestety, nie tym razem, chociaż w kinie spędziłem czas z nieukrywaną przyjemnością.

Bohaterem nowej produkcji Unkricha jest Miguel – miłośnik gitary, żyjący w rodzinie, w której muzyka jest zakazana. W Święto Zmarłych „pożycza” z grobowca instrument swojego idola i prapradziadka – Ernesto de la Cruza, sprowadzając na siebie klątwę i przenosząc się do świata umarłych. „Coco” jest głęboko osadzone w kulturze meksykańskiej, zarówno w sferze muzycznej jak i wizualnej – Unkirch na każdym kroku wyraźnie inspirował się obchodami Dia de Muertos, jego aurą, kolorami i symboliką. Wychodzi mu to świetnie, szczególnie, że postanawia niejako oddać hołd zmarłym ikonom kultury meksykańskiej, m.in. Fridzie Kahlo i El Santo(!). Cała kreacja świata zasługuje na spore brawa a projekty Alebrijes – zwierząt, będących przewodnikami dusz zmarłych – to majstersztyki.

Tym bardziej szkoda, że prawie do każdego elementu można się w jakiś sposób przyczepić – jak na tak ważny element produkcji muzyka jest delikatnie zbyt mało wyrazista. Nie dość że czasem jest jej po prostu za mało, to jeszcze zdarza się, że nie wydaje się w pełni oddana meksykańskiemu duchowi. Kraina Zmarłych, w której osadzono większość film jest piękna i widowiskowa, ale brakuje trochę tłumaczenia, jak cała ta metropolia działa – oglądając „Zwierzogród” miało się wrażenie obcowania z w pełni wiarygodną, funkcjonalną przestrzenią. Humor zaś ogranicza się do slapstickowego psa Dante, który choć bawi, to powinien być wspomagany poprzez dialogi. Tu zaś mrugnięcia okiem do dorosłego widza nie są mrugnięciami a sygnalizacją świetlną.

Mimo to bardzo przyjemnie się na „Coco” bawiłem i z pewnością poleciłbym wybranie się na niego do kina wszystkim fanom animacji a z pewnością, tym którzy mogą przy okazji zabrać ze sobą jakiegoś młodszego członka rodziny. Nie pożałują.

Ocena: 7/10

/R

„Blade Runner 2049” (2017), reż. Denis Villeneuve

Pierwszy Blade Runner to bezsprzeczny klasyk kina science-fiction, który odcisnął swoje piętno na kinematagrafii głównie dzięki niezwykle sugestywnej i drobiazgowej kreacji świata przedstawionego, która na wiele lat stała się niedoścignionym wzorcem dla kolejnych pokoleń. Najlepszą rekomendacją dla nowego obrazu Villeneuve będzie powiedzieć, że najprawdopodobniej udało mu się osiągnąć to samo.

Akcja przenosi nas o 30 lat od wydarzeń znanych z pierwowzoru. Oficer K, grany przez Ryana Goslinga, jest nowoczesnym androidem, tropiącym i eliminującym starych, zbuntowanych replikantów. Podczas rutynowej misji odkrywa skrzynkę, której ludzko-mechaniczna zawartość wydaje się burzyć dotychczasowy porządek świata. O fabule nie będę więcej pisał, aby niczego absolutnie nie spoilować. Warto jednak wiedzieć, że „BR 2049” powraca do pytań z gatunku transhumanizmu – „co znaczy być człowiekiem?”, „czy sztuczny twór może być istotą ludzką?”, „czy czuć znaczy istnieć?”, ale robi to w nowej, dopasowanej do dzisiejszych czasów formie, np. poprzez unikatowy charakter partnerki głównego bohatera.

Nie scenariusz jest jednak główną siłą obrazu, a warstwa audiowizualna. Co by tu dużo mówić – nowy Łowca Androidów jest przepiękny, co drugi kadr prosi się o oprawienie w ramkę albo chociaż ustawienia na tapetę monitora (już to zrobiłem). Umiejętność operowania kolorem, cieniem, dymem i mgłą stoi na najwyższym poziomie, po raz kolejny przyczyniając się do wykreowania wiarygodnego i magicznego uniwersum, do którego przyrównywane będą przyszłe produkcje. Niezwykle mocno należy też pochwalić pracę duetu Zimmer-Wallfisch, który dzięki kreatywnemu wykorzystaniu miejskiego hałasu stworzył wciągający i przytłaczający soundtrack, świetnie zgrywający się z nastrojem filmu.

Aktorzy nie zawiedli, zarówno Gosling, jak i Harrison Ford czy Ana de Armas sprawdzili się bardzo poprawnie, ale na miano świetnego zasłużył jedynie Jared Leto, który stworzył najbardziej wyrazistą kreację – ślepego twórcę nowej fali androidów Niandera Wallace’a. Co ciekawego, postać tę miał grać z początku David Bowie, lecz tragicznie zmarł przed rozpoczęciem zdjęć. Małe brawa chciałbym ofiarować Dave’owi Bautiście, który mimo bardzo małej roli udowodnił, że potrafi grać… i to nawet subtelnie.

Wylałem na „BR 2049” morze pochwał, dlaczego więc nie wyższa finalna ocena? W drugiej połowie produkcja troszeczkę zbyt mocno zbliża się scenariuszowo do innych blockbusterów science-fiction, tracąc z oczu wyróżniającą ją strefę filozoficzną. Niemniej jednak obraz Villeneuve jest godnym następcą prawdziwego klasyka i jedną z najlepszych produkcji tego typu ostatnich lat.

Ocena: 8/10
/R

„Nasz najlepszy rok” (2017), reż. Cédric Klapisch

Pan Cedric Klapish chciał zdaje się nakręcić film traktujący o relacji ludzi do rodzinnego dziedzictwa w obliczu śmierci rodziców. Pomysł wdzięczny – mało wyszukany, ale na pewno osobisty. W tym celu nakreślił pan reżyser taki obraz – trójka rodzeństwa traci ojca i dziedziczy po nim wielką winnicę – kolektywnie rodzeństwo jednak nie do końca wie co z tym fantem zrobić. Do tego momentu ma to jak najbardziej ręce i nogi.

Sam dobry pomysł jednak nie wystarczy – scenariusz musi się bronić, jeśli film ma być znośny. Zarówno na poziomie logiki wydarzeń jak i dialogów. Wyobraźcie sobie rozmowę, w której dawno niewidziany brat mówi siostrze, że jego syn urodził się w dniu śmierci ich matki. Za kilka sekund (!) pada pytanie: ile lat ma twój syn? To nie jest drobiazg który puszcza się mimo uszu. A jest tam kilka takich kwiatków.

Poza tym pewne wydarzenia i działania bohaterów są zwyczajnie irracjonalne – widać, że zachowują się w dany sposób tylko po to, by pchnąć film w konkretne miejsce. Dlatego zamiast skupić się na losach postaci, z tyłu głowy wciąż świta myśl: „aha, skoro reżyser postawił go w takiej sytuacji, to za chwilę musi się wydarzyć mniej więcej coś takiego (i mniej więcej coś takiego się wydarza)”.

Ludzie przedstawieni na ekranie zachowują się na tyle irracjonalnie, że trudno podchwycić te postacie – a szkoda, bo zamiast rozkoszować się problematyką, wynudziłem się przez dwie godziny. Niestety, czuje się, że to skrypt, pomysł na ciekawy film – nakręcony tak na szybko, na próbę – żeby sprawdzić jak to mniej więcej wyjdzie. 4/10

/K

Po wyjściu z seansu miałem bardzo mieszane uczucia i w praktycznie pełnej rozciągłości zgadzam się z opinią przedmówcy. Z jednej strony film zaprasza do siebie relatywnie ciepłą tematyką, uroczą scenerię i mile łechtającą ucho muzyką. Z drugiej strony scenariusz ciągle rzuca kłody pod nogi, wspomnianymi przez Kamila niekonsekwencjami czy sztampami w stylu „miłość jest jak wino”, którym nie zapobiegłoby choćby nie wiem jak zdolne trio aktorskie (a Marmai, Girardot i Civil można za takie uznać).

W ogólnym rozrachunku będzie to film, który przypadnie do gustu bądź zapalonym fanom branży winiarskiej, dla których setting będzie w stanie przebić liczne niedociągnięcia lub tym, którzy akurat w leniwe, weekendowe popołudnie wpadną na niego na jakimś filmowym kanale telewizyjnym. Przy czym nie gwarantuję, że Ci w międzyczasie raz czy dwa nie przysną. 5/10

/R

„The Meyerowitz Stories” (2017) reż. Noah Baumbach

No dobra, skoro Rafał recenzuje Wam tutaj filmy, to ja też mogę, c’nie? Tylko że ja muszę być ‚edgy’ i alternatywny, więc nie będę bajdurzył o żadnej kinowej nowości. Aczkolwiek jest to filmowa nowość, bo dopiero niedawno wyszedł z obiegu festiwalowego i można go obejrzeć… na Netflixie. Mówię oczywiście o nowej komedii z Adamem Sandlerem.

Tak, „The Meyerowitz Story” to nowy film z Adamem Sandlerem i Benem Stillerem w rolach głównych. Pamiętajcie jednak, że takie dzieła jak „Poznaj moich rodziców” czy „Klik – i robisz co chcesz”, nie wyglądają tak jak wyglądają przez niedostatki aktorskie tych Panów. Oni grać potrafią, co pokazują w nowym obrazie Baumbacha.

Rodzina Meyerowitzów może przywieźć na myśl dzieło Woody’ego Allena – obserwujemy kilka ważnych wydarzeń z życia nowojorskiej rodziny artystów, przedstawionych w formie etiudy. Dopiero z biegiem wydarzeń i kolejnymi konfrontacjami skłóconych członków rodziny poznajemy szerszy kontekst i dowiadujemy się, dlaczego nieco przerysowane wady bohaterów w ogóle mają rację bytu.

Noah Baumbach przedstawia problematykę bardzo uniwersalną – rywalizację o względy rodziców, sentyment do rodzinnego dziedzictwa, czy oczekiwania wobec wychowywanych dzieci. Robi to w sposób wyważony – komediowy, ale jednocześnie bardzo subtelny. To jest właśnie fenomen tego filmu – Baumbach zrobił subtelną komedią, posługując się Stillerem i Sandlerem. Za sam ten zabieg należy się ocena o jedno oczko wyżej

Ekspresja komediowa Sandlera została bardzo zgrabnie ukierunkowana scenariuszem i wykorzystana do ukazania sfrustrowanego życiem przegranego człowieka – wypada wyjątkowo przekonująco i jednocześnie zabawnie. Ben Stiller natomiast… no on wypada może nieco mniej wyraziście, ale bardzo poprawnie. Ale żeby nie było, że tak słodzę temu Sandlerowi, aktorsko show kradnie zdecydowanie Dustin Hoffman w roli głowy artystycznej rodziny. Chociaż cholercia, Sandler też jest niezły. No masz, niezła komedia z Sandlerem… No jakby nie patrzeć niezła…

8/10
/K