„Happy End” (2017), reż. Michael Haneke

To moje pierwsze spotkanie z tym niezwykle poważanym, austriackim reżyserem. Haneke to marka, choć prawdopodobnie większość go kojarzących nie jest w stanie wymienić więcej niż dwie z jego 24 produkcji – ot, nazwisko wydaje się być głośniejsze od filmów. Po seansie „Happy Endu” wiem jednak, że obok jego twórczości żal przechodzić obojętnie.

Najnowszy obraz Austriaka rozpoczyna się serią nagrań z telefonu komórkowego, wysyłaną przez mieszaninę Snapchata i Facebook Live. Poprzez nie poznajemy Eve, 13-latkę, która w wyniku choroby matki trafia pod opiekę mieszkającego z burżuazyjną rodziną ojca w Calais. Ich nagrywane już w klasyczny sposób perypetie stają się bazą do komentarzy na temat relacji rodzinnych, mediów społecznościowych i problemu migrantów, a każdy z nich jest wyraźny, acz pozbawiony przekonania o swojej wyższości i absolutnej racji. Relatywizm moralny to chyba największa zaleta „Happy Endu”. Haneke wiele rzeczy mówi, przekazuje i obrazuje, ale nigdy nie próbuje tworzyć poglądów za nas. Do tego robi to środkami, które balansują pomiędzy dosłownością a symboliką tak, aby nie czynić z siebie pseudointelektualnego kina dla wyimaginowanej garstki.

Z pozytywów warto również wymienić małą, ale diabelnie zdolną Fantine Harduin (mimo że zdanie sobie sprawy, że jej twarz jest połączeniem Dawida Ogrodnika i Macieja Ziętka w peruce uniemożliwiło mi zachowanie powagi przez dobrych parę minut) i pełnego dziadkowego uroku Jean-Louis Trintignanta – we dwoje byli w stanie zabłysnąć na tle i tak bardzo już porządnej obsady. Wielkie brawa należą się Christianowi Bergerowi, którego każde ujęcie było wyraźnie przemyślane i zaprojektowane. Ciężko nie zauważyć i nie docenić ogromu jego pracy. Pochwały należą się też dystrybutorowi – Gutek Film – który po raz pierwszy w życiu sprawił, że byłem zaskoczony formą napisów, a stało się to, gdy tłumaczenie wyświetlanych na ekranie wiadomości pojawiało się na dolnej belce pomocniczej otwartej przeglądarki, udając integralną jej część – świetny detal.

Jeśli coś złego mogę o „Happy Endzie” napisać, to że zwyczajnie… nie zachwyca. To dobra produkcja, motywująca do przemyśleń na kilka aktualnych tematów, ale nigdy nie wprawiła mnie w osłupienie czy jakieś większe emocje, nawet gdy dochodziło do wydarzeń tragicznych. Nie umniejsza to jednak faktu, że Haneke po prostu się sprawdził. A ja chcę sprawdzić więcej jego.

OCENA: 7/10

/R

„Pitbull. Ostatni pies” (2018), reż. Władysław Pasikowski


Na przestrzeni ostatnich kilku lat wybryki polskiego kina gangsterskiego zepchnęły je na margines mojej „listy zainteresowań”. Pasikowski swoją najnowszą produkcją dał mi jednak znowu trochę wiary w ten segment naszej twórczości narodowej.

„Pitbull. Ostatni pies” to powrót do korzeni filmowej formuły historii o policjantach i zbrodniarzach. Jest zbrodnia, są stojący za zbrodnią, są Ci którzy chcą zbrodniarzy dopaść i jeden glina, który odważy się wmieszać w zbrodniarzy. Oczywiście upraszczam, bo obraz Pasikowskiego w swojej intrydze kryje kilka wątków (zabójstwo policjanta, konflikt Pruszków-Wołomin, gigantyczne oszustwa finansowe), nad którymi rzeczywiście wypada pomyśleć, żeby je sobie w pełni ułożyć. Warto w tym miejscu zwrócić uwagę, że znajomość poprzednich tworów z uniwersum Pitbulla nie jest konieczna a jedynie pomocna, więc nawet jeśli nie wiecie, kim jest „Gebels”, to spokojnie możecie do Ostatniego psa zasiąść.

Największym atutem produkcji – jak można się było słusznie spodziewać – jest Marcin Dorociński. W głównej roli policjanta o ksywie „Despero” sprawuje się znakomicie, pomimo iż sam scenariusz za dużego pola do popisu mu nie prezentuje – jego postać to męski mężczyzna o męskich cechach, z męskim wyglądem i męskimi zasadami, którym oglądający mężczyźni chcieliby być. W sumie jak tak się zastanowić to takich dobrych, twardych skurczybyków bez kryzysów emocjonalnych coraz mniej w naszej kinematografii. Ciekawe czemu… ale do rzeczy. Jak idziesz tam dla Dorocińskiego albo masz zamiar dzięki niemu przetrwać seans, to się nie zawiedziesz.

Oczywiście na Dorocińskim się nie kończy. Mamy interesującego Stroińskiego, błyskotliwego Mohra, nowoczesno-gangsterskich Pazurę i Woronowicza… no i też Dodę. Panie i Panowie, Dorota Rabczewska sprawiła się przyzwoicie. Tak długo jak nie próbuje być groźna. Wtedy jest śmieszna. Ale tych co krzywo patrzyli na listę płac i plakaty uprzedzam: Doda niczego nie psuje. Rzekłbym nawet, że filmu w ogóle nic specjalnie nie psuje, nie ma elementów ciągnących go w dół. Jest na każdej przestrzeni naprawdę przyzwoicie.

Na sam koniec jeszcze jeden argument ku poparciu mojej sympatii do najnowszego Pitbulla, który wielu może uznać za absolutnie nieadekwatny i nieodpowiedni. Oglądając Ostatniego psa, chce się uczestniczyć w jego świecie. Chce się stanąć po którejś stronie. Chce się łapać złodziei albo mnożyć przekręty na wielkie pieniądze. Ostatnie skeczowate produkcje Vegi uczyniły ze środowiska półświatka przestrzeń głównie chamów, debili i prostytutek. Pasikowski przywrócił gangsterom i glinom cząstkę klasy.

No i jak widać, dało się. Można było stworzyć polskie kino sensacyjne z bluzgami, spluwami, tajemnicami, alkoholami, narkotykami, juchą, twardymi facetami i pięknymi autami – i to takie porządne. Dzięki, Panie Pasikowski.

OCENA: 7/10

/R

„Pełnia życia” (2017), reż. Andy Serkis

Andy Serkis w swoim pierwszym poważnym reżyserskim tworze pokazuje nam jednocześnie wiele i bardzo niewiele. „Breathe” to opowieść biograficzna o Robinie Cavendishu – młodym mężczyźnie, dotkniętym chorobą polio. Jest to wyjątkowo złośliwa przypadłość, która powoduje nieodwracalny paraliż od szyi w dół. Rezolutny, błyskotliwy i kochający podróże mężczyzna staje się więc przykutym do łóżka z respiratorem nieszczęśnikiem.

Serkis w swoim obrazie pokazuje nam kolejne etapy życia Cavendisha, przeskakując z akcją co kilka lat, chwytając pewne najbardziej transparentne zdarzenia. W międzyczasie dzieje się wiele, co mogłoby być okazją ku temu, by zastanowić się nad losem osób sparaliżowanych, moralnych dylematach ich bliskich, braku chęci do życia czy chociażby tego, jak trudne jest w podobnej sytuacji małżeńskie pożycie.

Tak się jednak składa, że pod natłokiem przygodowych segmentów, ukazujących nam wyjątkowo aktywne życie chorego człowieka, absolutnie nic się nie kryje. Film wykorzystuje historię Robina Cavendisha po to, by przejść z punktu A do punktu B i umieścić gdzieś w środku sporo aspektów humorystycznych (które mnie całkiem rozbawiły) i kilka wzruszających obrazków (które też były naprawdę sugestywne). Nie jest tak, że czynię w tym momencie jakiś zarzut, ale pod przykryciem bardzo przyjemnego filmu nic się zupełnie nie kryje.

Serkis otrzymał scenariusz, który samo życie spisało rękoma Williama Nicholsona. Pozyskał świetnych aktorów w osobach Andy’ego Garfielda i Clarie Fox. Zatrudnił tez bardzo dobrych operatorów, którzy sprawili, że zdjęcia były bardzo ładne wizualnie właściwie w każdym momencie filmu. Wszystko to składa się na bardzo miły i naprawdę przyjemny film, który w gruncie rzeczy pozostaje pusty.

„Pustość” na którą wskazuję nie jest nawet zarzutem. Finalnie naprawdę nieźle się za sprawą tego seansu bawiłem, a gdyby film spróbował zagłębić się w coś bardziej wymagającego, mógłby tylko niepotrzebnie ucierpieć na swoim niewątpliwym atucie, jakim jest szybkie, lekkie, przygodowe tempo opowieści. Jeśli istnieje wzór na film, na który chcesz iść do kina, żeby się zaśmiać i zasmucić, ale po wyjściu z kina niczego już od niego nie oczekujesz, to kryje się on tutaj.

OCENA: 6/10

/K

W dużej mierze podpisuję się pod wszystkim, co napisał Kamil. „Pełnia życia” to obraz tyleż dobry, co bardzo w przestrzeni emocjonalnej neutralny. Pomimo otrzymania na Heartland Film nagrody za „Prawdziwie wzruszający film” ciężarem przewyższają go i biografia Stephena Hawkinga (świeć wszechświecie nad jego duszą) „Teoria wszystkiego”, i nawet opowiadający historię miłosnej relacji sparaliżowanego po wypadku milionera z jego opiekunką „Zanim się pojawiłeś”. Czy to zarzut? Może trochę. Czy w ogólnym rozrachunku to przeszkadza? Niespecjalnie.

Odnosząc się do recenzji mojego przedmówcy chciałbym zwrócić uwagę na dwa punkty. Pierwszy: zdjęcia. Byłem bardzo zaskoczony tym, jak wizualnie przyjemnym filmem była „Pełnia życia”. Pomimo, że większość czasu jest to jednak bardzo klasyczna produkcja, to zdarzało jej się od czasu do czasu przemycić trochę własnego stylu. Nie żeby było to w jakimkolwiek stopniu unikatowe – czasem trochę więcej kolorków, czasem troszkę symetrii, czasem coś przerażającego surowością. Gdybym tylko jednak z większa uwagą spojrzał na listę płac, to może na moje zdziwienie nie byłoby w ogóle miejsca, bo operatorem kamery był Robert Richardson – człowiek odpowiedzialny za takie produkcje jak obie części „Kill Billa”, „Nienawistną ósemkę” czy „Hugo i jego wynalazek”. To legenda branży, której nieśmiałe pomoce reżyserowi rzeczywiście widać.

Druga sprawa: aktorzy. A raczej jeden aktor. W dwóch rolach. Kamil wspomniał o Andrew Garfieldzie i Claire Foy (przy czym warto zwrócić uwagę na to, że nie jest to z zamysłu film o Robinie Cavendishu a o małżeństwie Robina Cavendisha i Diane Cavendish) a nie raczył nawet wspomnieć o wspaniałej podwójnej roli Toma Hollandera. Aktor, znany szerszej publiczności głównie za sprawą wcielenia się w diabolicznego Lorda Becketta w serii o piratach z Karaibów, zagrał błyskotliwych towarzysko braci głównej bohaterki, dostarczając najbardziej ciepłych i wzruszających momentów całym filmie.

Tu może się czaić delikatny problem. Szwagrowie człowieka z polio są bardziej wzruszający od niego i jego żony. Małżeństwo nawet w najbardziej dramatycznych scenach jakoś w moim emocjonalnym serduszku nie zdołało wywołać za wiele. Wiem, że nie to było ich głównym celem, ale widać jednak, że się starali i objawia się tu po prostu słabostka scenariuszowa. Finalnie wychodzi więc na to, że wobec wszystkich tych okropności, jeśli tylko masz wolę walki, kochających bliskich… i sporą dozę zasobów pieniężnych, to nawet polio staje się wspaniałą zabawą.

OCENA: 6/10

/R

„Lśnienie” (1980), reż. Stanley Kubrick

W wielu kręgach Stanleya Kubricka uważa się za najwybitniejszego reżysera wszech czasów. Nie jest to mój osobisty pogląd, jednak uważam, że przynajmniej część jego twórczości to jazda obowiązkowa dla każdego fana kina.

Mam swoją skromną, marną teorię, że większość atrakcyjnych dla widzów filmów grozy dzieli się na dwa typy: pierwszy autentycznie straszy widza, jednak robi to prostymi środkami (jumpscare’y, obrzydliwości, gore) i nie prezentuje sobą filmowo praktycznie niczego. Drugi zaś to interesujące dzieło kinematografii, które jednak nie bardzo widza straszy, co najwyżej wywołuje niepokój. Do tej drugiej kategorii należy właśnie „Lśnienie”.

Film obrazuje historię pisarza – Jacka Torrance’a – który wraz ze swoją rodziną spędza zimę w górskim hotelu, jako jego stróż na czas, gdy budynek jest całkowicie opustoszały. Monumentalny, wypełniony korytarzami budynek i niemal kompletna izolacja od świata to idealny grunt do wykiełkowania, tego co straszne i osaczające, które w tym obrazie wyraża się poprzez paranormalne wizje synka głównego bohatera i powolną, jakby na uboczu przemianę jego samego.

Ta adaptacja prozy Stephena Kinga nie stoi jednak ani scenariuszem (pisarz nie był specjalnie zadowolony z formy w jakiej oddana została jego twórczość), ani nawet ikoniczną rolą Jacka Nicholsona (mi brakuje w niej trochę drastyczności przemiany – tu od pierwszych kadrów ma się wrażenie, że z bohaterem jest coś nie tak). Dla mnie siłą „Lśnienia” jest atmosfera, wytworzona przez warstwę audiowizualną: fantastyczne mastershoty, symetrie, wzory, operowanie kolorystyką, zmienne tempa cięć (choć jest to film dość powolny – do tego trwa niecałe dwie i pół godziny), niepokojący ambient, odgłosy żyjącego hotelu i niezwykle niedoceniana muzyka Wendy Carlos i Rachel Elkind.

Lśnienie dało nam przynajmniej 3 „naj”: najpopularniejsza scena otwierania drzwi bez użycia klamki, najbardziej ikoniczny wzór dywanu i najbardziej przerażające bliźniaczki w historii kina (nie licząc sióstr Olsen po zakończeniu kariery). Dla mnie jest to też najbardziej ulubiony obraz Kubricka, choć paru jeszcze nie widziałem. Polecam więc Wam, zarezerwować sobie trochę wolnego czasu, pogasić wieczorem wszystkie światła i wybrać się z rodziną Torrance do Overlook Hotel.

9/10
/R

„Jestem najlepsza. Ja, Tonya” (2017), reż. Craig Gillespie

Jak można było tak nazwać ten film? Czy tłumaczenie „I, Tonya” na „Ja, Tonya” naprawdę nie wystarczyło? Trzeba było dodać przaśne „jestem najlepsza”? Panie Dystrybutor, wstydź się Pan. Masz Pan szczęście, że chociaż film broni się sobą samym.

„Ja, Tonya” (bo tak zamierzam nazywać tu ten obraz) to biograficzna opowieść o życiu Tonyi Harding – łyżwiarki figurowej, która przeszła do historii najpierw za sprawą bycia pierwszą Amerykanką, która z sukcesem skoczyła potrójnego axela, później zaś przez zaangażowanie w zlecenie pobicia jednej ze swoich rywalek. Historia opowiadana jest na podstawie wywiadów, udzielonych po latach przez Tonyę, jej matkę, byłego męża, kumpla męża i dziennikarza. Wywiady te są również odtworzone w filmie przez odpowiednio postarzonych aktorów, zwracających się bezpośrednio do kamery, co już na samym początku skraca dystans do widza. Cała produkcja jest bardzo samoświadoma i opiera na tym swoją narrację. Ma to swoje plusy (film zdaje sobie sprawę, że za bardzo na daty pokazywane na ekranie widz nie zwraca uwagi [w przeciwieństwie do ciebie, Michalino Wisłocka], więc humorystycznie wtrąca po chwili na planszach choćby podtytuł „3 dni później”) i minusy (kiedy czwarta ściana burzona jest w retrospektywach, to miałem momentami wrażenie, że film na siłę próbuję być „cool” i zdystansowany do samego siebie). W ogólnym rozrachunku to jednak świeży powiew w stosunku do mocno relacjonującego i ustawiającego się z boku kina biograficznego.

Najlepszym elementem „Ja, Tonya” jest zdecydowane aktorstwo. Oscar dla Allison Janney za najlepszą żeńską rolę drugoplanową nie wziął się znikąd i pewnie już się peanów o jej grze naczytaliście, ale to nie ona świeciła tu dla mnie najmocniej. Ten film udowodnił mi, że Margot Robbie wielką aktorką jest. Niemalże naturalna w swej roli trzymała cały film w ryzach, nie czyniąc jednak z niego teatru jednej aktorki. Oczywiście, jej umiejętności najbardziej objawiają się w scenach, w których jest sama (za samą, minutową scenę nakładania make-upu przed lustrem należała się jej ta oscarowa nominacja), ale są one na tyle krótkie, że nie ma się wrażenia „zawłaszczania” przez nią filmu. Świetnie też radził sobie Paul Walter Hauser, którego rola pełnego urojeń kumpla męża Tonyi najmocniej bujała moimi emocjami – to rozbawiała, to wprowadzała w furię. Stanowi Sebastianowi też nie mam nic do zarzucenia, co więcej parę pochwał się znajdzie…no wszyscy sobie ponadprzeciętnie poradzili.

Z pozytywów muszę też wspomnieć o ścieżce dźwiękowej, która nie dość, że sprawnie oddawała ducha czasów, to bardzo przyjemnie przechodziła z niediegetycznej w diegetyczną a to zabieg, który z reguły naprawdę lubię. Plusy za pracę charakteryzatorów, fryzjerów i kostiumografów również się należą.

Co jednak zablokowało mnie przed wystawieniem wyższej oceny? Scenariusz ma troszeczkę problem z określeniem celu, do którego dąży cała historia, przez co gdy zakończenie po raz kolejny było spychane o jeszcze te kolejne dziesięć minut, to zaczynało to mieć wrażenie sztucznego rozciągnięcia, szczególnie że sama forma filmu jest bardzo dynamiczna. Ponadto problem jest też ze scenami występów łyżwiarskich, które mimo że potrafią doprowadzić do przyspieszenia akcji serca, to bardzo kłują w oczy sztucznością efektów specjalnych.

„Jestem najlepsza. Ja, Tonya” to bardzo przyzwoita produkcja, która dla osób zainteresowanych dyscypliną może być dziełem objawionym. Ja zaś najwięcej przyjemności miałem z tego, że film twierdzi naraz, że jest najwierniejszym odwzorowaniem prawdy, ale też że prawda absolutnie nie istnieje, pozostawiając takiemu mnie duże pole do zabawy światem przedstawionym, choć niby takim historycznym… i realnym.

OCENA: 7/10

/R

„Czarna Pantera” reż. Ryan Coogler (2018)

Euforyczne recenzje, które „Czarna Pantera” otrzymała od krytyków przyjąłem z podejrzliwością, ale bez zaskoczenia. Postanowiłem jednak średnią 88/100 odseparować od konceptu formy celebracji Black History Month i kontry kulturowej wobec kontrowersyjnej polityki Donalda Trumpa , dopóki sam nie obejrzę filmu. Z reguły staram się nie dopuszczać myśli o tym, że arena polityczna manipuluje czymś takim jak recenzje filmowe, ale po seansie obrazu Ryana Cooglera nie widzę innego wytłumaczenia.

Akcja „Czarnej Pantery” rozgrywa się niedługo po zakończeniu wydarzeń z bodaj mojego ulubionego filmu z Marvel Cinematic Universe – Kapitan Ameryka: Wojna Bohaterów. T’Challa powraca do swojej rodzimej Wakandy by przejść proces koronacji i rozpocząć walkę z problemami swojego kraju – zarówno tymi wewnętrznymi jak i międzynarodowymi. Twórcy poświęcili sporo czasu na dopracowanie środowiska fikcyjnego kraju, umiejscowionego w środkowej Afryce – zróżnicowane stroje plemion, język, budowle łączące tradycję z futuryzmem, obyczaje, kolorystyka. Dopracowanie produkcyjne to największa zaleta tego filmu. No i Andy Serkis. Brytyjczyk po raz kolejny udowodnił, że jest jednym z najbardziej niedocenianych aktorów na świecie, wyciągając z papierowej postaci absolutne maksimum charakteru. Liczę, że w najbliższym czasie reżyserowie zaczną angażować go w coraz to ciekawsze projekty, szczególnie te, które nie będą wymagały od niego pełnego motion capture. W przypadki postaci Ulyssesa Klaue (jakże wspaniałym południowoafrykańskim akcentem Serkis go obdarzył) efekty specjalne mogły zostać ograniczone jedynie do sztucznej ręki. Specjalnie nie można narzekać też na resztę obsadę, bo ewentualna sztywność Bosemana, Nyong’o czy Guriry wynika głównie z nieporadności scenariusza.

O skrypcie warto powiedzieć nieco więcej, gdyż bardzo stara się on zawrzeć jakiś przekaz społeczny, jednak robi to nie dość, że nieudolnie, to czasami niebezpiecznie. Już tłumaczę co mam na myśli. Umiejscowiony w czarnej kulturze obraz kładzie nacisk na historię społeczności afro-amerykańskiej na świecie – niewolnictwo, dyskryminacja, ucisk, brak prospektów. Ma to na celu pomoc w zrozumieniu tego środowiska kulturowego. Główny antagonista filmu – Killmonger – twierdzi, że odpowiednią reakcją społeczności powinien być zbrojny bunt, zmiażdżenie rasy, która kiedyś odpowiedzialna była za zniewolenie mieszkańców Afryki i przejęcie władzy nad areną międzynarodową. Problem pojawia się w tym, że jego argumentacja na przestrzeni całego filmu nie zostaje w żaden sposób kontrowana, a jego poglądy upadają nie przez poprzez wartości i morale głównego bohatera, a zwyczajną przegraną w walce. Jestem w stanie bez problemu wyobrazić sobie, że część widowni poirytowana dzisiejszą, światową sytuacją polityczną mogła Killmongerowi zwyczajnie kibicować.

Dosyć marna jest też struktura filmu, która przez rozciągnięcie fabuły na ponad dwie godziny tworzy wrażenie niewielkiego stopnia rozmachu, pomimo że wydarzenia rozgrywają się nie dość, że w trzech krajach, to na trzech kontynentach. Do zaprzepaszczonych szans można wliczyć też sceny walk, które pomimo inspirowania się wieloma afrykańskimi sztukami walki, wyraźnie nie mogą zdecydować się pomiędzy batmanowskim ciężarem a spidermanowską zwinnością i lekkością. Do tego wszystko to zmontowane jest w taki sposób, że ciężko umieścić akcję w przestrzeni. Ma się wrażenie komputerowo wygenerowanego chaosu bez odpowiedniego rozpisania. Największym rozczarowaniem jest zaś ścieżka dźwiękowa, nad którą pieczę sprawował m.in. Kendrick Lamar. Po artyście takiego formatu spodziewałem się zwyczajnie czegoś więcej niż kilku mniej lub bardziej udanych utworów raperskich na krzyż, wrzuconych bez specjalnego powiązania z akcją. Wobec tego najlepszym elementem warstwy audio stają się afrykańskie zaśpiewy, które nadzorował Ludwig Göransson.

„Czarna Pantera” może podobać się jako rozrywka dla samej rozrywki, ale tylko przy bardzo dobrym nastawieniu. Świat przedstawiony rzeczywiście potrafi wciągnąć i zachwycić, ale treść filmowa zawodzi na niemal każdej linii. Żal mi tak ciekawego bohatera acz uznaję Chadwicka Bosemana za bardzo odpowiedniego odtwórcę roli, która po prostu lepiej sprawdzi się w filmach zbiorowych, pokroju zbliżającej się Wojny bez granic. W kwestii filmu tylko dla Czarnej Pantery – podziękuję.
OCENA: 4/10
/R

Kocham Rafała, ale nie znoszę tego jak pisze. Jeszcze się dzisiaj tak rozpisał… Jeśli dotrwałeś do tego momentu, to gratuluję, ale nie sądzę, bym po tej istnej kawalkadzie filmowych interpretacji był w stanie dodać coś konstruktywnego od siebie. Oczywiście użycie sformułowania „istna kawalkada” jest z mojej strony ironiczne. Znasz mnie.

Na „Czarną Panterę” nie wybrałem się z konkretnym nastawieniem. Z zasady nie chadzam na filmy spod szyldu Marvela czy też DC Comics. Nie chcę zabrzmieć jak człowiek, który kino traktujące o superbohaterach deprecjonuje – po prostu nie czerpię z niego tak dużej przyjemności, by opłacało mi się iść do kina. Zwłaszcza, że nie specjalnie orientuję się w komiksowych uniwersach. Kiedy jednak mogę iść dla zabawy ze znajomymi – dlaczego nie.

Osobiście zawsze byłem zafascynowany kulturą afrykańską, a jeszcze bardziej kulturą afroamerykańską. O ile film ze względu na swój setting traktuje o tej pierwszej, o tyle należy sobie zdawać sprawę, że twórcy wywodzą się z tej drugiej i jest to bardziej ukazanie problemów tej drugiej przy użyciu tej pierwszej, niż po prostu ukazanie problemów tej pierwszej. Sprawdź sobie, która była pierwsza, a która druga.
Wszystkie problemy scenariuszowe, o których wspominał Rafał, biorą się właśnie z tej karkołomności. Akcja osadzona w afrykańskiej wiosce mimochodem przywodzi u widza na myśl problemy społeczności afrykańskich – biedę, problemy technologiczne i destabilizację polityczną w krajach Afryki. Wszystkie te problemy są w naszej świadomości wielkim uogólnieniem wykreowanym przez media, ale to temat na inną opowieść.

Na ile konflikt czarnoskórych i białych jest w Afryce problemem? Poza RPA raczej w niewielkim stopniu. Dlaczego więc film, którego akcja toczy się w afrykańskiej wiosce, którego bohaterami są mieszkańcy (mega zaawansowanej technologicznie i wypasionej) afrykańskiej wioski, podejmuje przede wszystkim problem relacji na linii czrnoskóry-biały? Już o tym mówiłem.

Właśnie karkołomność całego konceptu jest podstawowym ograniczeniem. Nie zagadnienia technologiczne – załóżmy, że bohaterowie mają technologię, która pozwala im latać, być niewidzialnym, przenosić się w czasie i strzelać laserem z kolana – wtedy każda scenariuszowa volta wydaje się możliwa i uzasadniona. Paralela pomiędzy problemami czarnoskórych Afryki i Ameryki jednak tworzy barierę nie do przejścia.

Myślę, że Rafał nie do końca celnie zdiagnozował problem. Nie jest tak, że przekonania antagonisty zostają pokonane tylko przez przegraną walkę. Problemem jest fakt, że idee, które przyświecają antagoniście, są zbliżone do problemów amerykańskich. I to problemów tożsamościowych, zakorzenionych głęboko w społecznej świadomości. Idee i problemy, przed którymi stają protagoniści, bohaterowie wyimaginowanej Wakandy, są natomiast znacznie bardziej pragmatyczne i dotyczą spraw bardziej namacalnych jak (w dużym uproszczeniu) ekonomia i polityka. Zestawienie ze sobą tych dwóch światów tworzy problem. Głód i problemy finansowe Afryki subsaharyjskiej i napięcia międzyrasowe to dwa zupełnie różne problemy, których zestawienie jest konfundujące. Zwłaszcza, że ten pierwszy problem jest od początku do końca zakorzeniony w Afryce, drugi natomiast został do filmu przyniesiony z perspektywy Amerykanina.

Ten film trzeba po prostu obejrzeć z minimalną chociaż świadomością świata. Killmonger nie przestaje mieć racji dlatego, że przegrał walkę. Film stara się pokazać nam, że nie ma on racji przez to, że chce stosować rozwiązania oparte na zaognianiu istniejącego konfliktu. Film stara się nam też pokazać, jakie wnioski wyciąga tytułowa Czarna Pantera. Film jednak „stara” się to zrobić i rzeczywiście jest to nieudolne. Wadliwe są same podstawy, koncept tej historii i koncept na to, co i w jaki sposób ma ona przekazać. Jako film o superbohaterach sprawdza się on chyba jednak dobrze – jest bardzo ładny wizualnie, momentami zabawny i całkiem lekki. Tak mi się wydaje.
5/10
/K

„Człowiek z blizną” (1983), reż. Brian De Palma „Człowiek z blizną” (1932), reż. Howard Hawks

Nie pałam zbyt wielką miłością do tematyki gangsterskiej. Z pewnością jej nie odrzucam, jednakowoż nie przychodzi mi ona do głowy, gdy ktoś spyta się mnie o ulubione środowiska fabularne. To samo tyczy się Ameryki lat 80.. Film Briana De Palmy musiałem jednak uznać za dzieło fantastyczne, które w swym obrazie pyrrusowego zwycięstwa i ikarowego upadku gniecie ideę amerykańskiego snu i wyrzuca ją do kosza.

„Człowiek z blizną” opowiada historię Tony’ego Montany, kubańskiego przestępcy, wspinającego się po szczeblach mafijnej i życiowej drabiny. Z biegiem czasu obraz ten stał się niemal synonimiczny z jego głównym bohaterem a raczej kreacją Ala Pacino. Jeśli zastanawiacie się skąd u wielu przekonanie, że to jeden z najlepszych aktorów w dziejach, to może być miejsce, w którym znajdziecie odpowiedź. Skomplikowana psychologicznie kreacja naraz odpycha i przyciąga, imponuje i przeraża. Tony Montana to ktoś, komu nie powinniśmy kibicować… ale to robimy.

Jeśli jednak spojrzy się na tę produkcję poza tytułowym bohaterem, to ujrzy się raczej utarte schematy i motywy, bezpośrednio kojarzące się z taką a nie inną tematyką kinową – walka o dominację, wielkie pieniądze, relacje rodzinne, zdrady najbliższych, zmysłowe kobiety. Nie jest to zarzut per se, bo „Człowiek z blizną” operuje nimi z niezwykłą łatwością, jednak powtarzalności te są pomostem do 1932 i innego oszpeconego delikwenta, o którym większość już zapomniała.

„Człowiek z blizną” Howarda Hawksa to pierwowzór zarówno dla obrazu Briana De Palma, jak i większości dzisiejszego kina gangsterskiego. Jeśli kiedyś przyjdzie Wam do głowy spytać się, kto pomógł tak upowszechnić gangstera w pozytywnym wymiarze kulturowym, to skierujcie oczy właśnie tam.

Dziś produkcja ta może już dla niektórych trącić myszką – ja rozumiem. Niemniej jednak, gdy tylko przyjrzeć się bliżej, to właśnie jemu zawdzięczamy twórczość takich tuzów jak właśnie De Palma czy Scorsese (jeśli „X” w kontekście „Infiltracji” coś Ci mówi, to wiedz, że ten polakolubny reżyser wziął to właśnie stąd). Paul Muni, grający tytułową rolę – Włocha Tony’ego Camonte – choć w aktorstwie przez większość czasu dość klasyczny, w ostatnich minutach zbliża swój występ do tak pożądanych dzisiaj, opętanych swą ideą postaci, jak choćby batmanowski Joker. Ann Dvorak i Borisowi Karloff również należą się same ciepłe słowa. Do tego wszechobecne cienie, zaduch, klaustrofobia, honor, zdrada, no i ten upadły amerykański sen – żaden z tych elementów się nam jakoś jeszcze nie opatrzył.

Mimo że wolę wersję z Alem Pacino, oba filmy stoją na zdecydowanie tym samym poziomie. Oryginalny „Człowiek z blizną” pomógł stworzyć kulturowy obraz gangstera w zbiorowym umyśle społeczeństwa, a jego remake oszlifował wszelkie niedociągnięcia pierwowzoru i stworzył niemalże podręcznikowy przykład tego, jak należy kręcić kino gangsterskie.

A, no i pamiętajcie – „THE WORLD IS YOURS”.

(1932) 9/10
(1983) 9/10

/R

„Nić widmo” (2017), reż. Paul Thomas Anderson

Oglądanie Nici widmo jedynie poprzez jej warstwę dosłowną kompletnie mija się z celem. Historia fenomenalnego projektanta sukien i jego najnowszej muzy bezrefleksyjnemu widzowi przyniesie finalnie zakłopotanie, irytację, niezrozumienie, a może nawet poczucie głupoty scenariusza. Nie jest to jednak snobistyczny pogląd, czy próba traktowania się jako wyroczni, bo film swą psychologiczną przynętę nie tyle przed nas rzuca, co wpycha ją nam do gardła.

Bez względu na to czy postanowicie się skupić na freudowskiej psychoanalizie, prowadzącej do źródeł seksualnych pragnień, apodyktycznym zachowaniu jako wyrazie wewnętrznego dziecka, czy psychologicznym i socjologicznym źródle kryzysu wieku średniego najnowszy obraz Paula Thomasa Andersona przyniesie Wam masę treści do interpretacji. Śmiem przewidywać, że w najbliższych latach będzie to jedna z najbardziej intensywnie analizowanych produkcji.

Materiał, z którego swe interpretacje szyje widz to bezspornie estetyczna tkanina. Nie chodzi tu jednak o prosty, wizualny zachwyt, a magiczny klimat, który roztacza wokół siebie. Reżyser niezwykle umiejętnie kieruje emocjami widza – ujęcia bardzo delikatnie wydłużone ponad normę, miękka, stonowana kolorystyka i wszechobecny porządek potrafią prędko zawładnąć oglądającym. Dość powiedzieć, że przy bardzo wczesnej scenie zamawiania śniadania oczy niemalże zaszły mi łzami tylko dzięki umieszczonym w tej przestrzeni szczerym uśmiechom dwójki nieznajomych. A jak ta tkana materia brzmi… Jonny Greenwod fantastycznie zgrał się z resztą produkcji, tworząc w mojej opinii bardzo niedoceniany, dystyngowany soundtrack.

Clou programu jest jednak nie kto inny, jak Daniel Day Lewis, który swą – według jego deklaracji – ostatnią rolą przyklepał sobie boski status w aktorskiej branży. Jeżeli postać Reynoldsa Woodcocka w jakimkolwiek stopniu wyda się Wam niewiarygodna, to można to zrzucać jedynie na scenariusz, bo DDL wyciąga ze swej roli wszystko co możliwe. Nie chciałbym jednak aby przez jego geniusz pominąć bardzo udaną kreację Vicky Krieps, która w swej niezdarnej acz stale rozwijającej się w przestrzeni dykcji roli bardzo wiarygodnie realizuje schemat niepozornej, uległej cudzoziemki, by potem obrócić go przeciwko nam.

Jeśli jest coś, co w Nici widmo przeszkadza to okazjonalne niezdecydowanie w kształtowaniu fabuły. Andersonowi zdarzyło się pogubić czy tworzy historię z metaforą czy metafory z historią, a to pogubienie się wywoływało nie tyle niespójność co może okazjonalne rozleniwienie filmu.

Zakończył się sezon oscarowy, którego wynikiem dla Nici widmo była tylko jedna statuetka – za kostiumy. No cóż… gdyby film o projektancie sukien nie dostał Oscara w tej kategorii, to znaczyłoby, że jest z nim coś nie tak. Nie pozwólcie jednak, żeby to spowodowało, że zepchniecie najnowszy obraz Andersona z waszych filmowych radarów. Nić widmo jest warta waszych pieniędzy, czasu i wyobraźni.

OCENA: 8/10

/R

„Jeszcze nie koniec” (2017), reż. Xavier Legrand

O tym, że pełnometrażowy debiut Xaviera Legranda jest kontynuacją jego nominowanej do Oscara krotkometrażówki „Zanim stracimy wszystko”, dowiedziałem się po fakcie. A szkoda, bo może jej znajomość zniwelowałaby główny mankament filmu… zawiedzione oczekiwania.

Obraz rozpoczyna się rozprawą, której przedmiotem są prawa do opieki nad synem. Rozstający się rodzice oskarżają się odpowiednio o agresję i brutalność (żona męża) oraz manipulowanie dziećmi i utrudnianie kontaktów z synem (mąż żonę). Natłok informacji, wizualna surowość oraz jaskrawe, atakujące, acz finalnie zmiękczane światło zapowiadają masę ciężkich emocji, zaś niedopowiedzenia scenariuszowe obiecują niejednoznaczne dylematy i skrywane tajemnicy. Finalnie nie dostajemy ani jednego ani drugiego. No… może troszeczkę, ale nie w takiej postaci, w jakiej się tego spodziewamy.

Znaczna większość filmu ma bardzo obserwacyjne nastawienie, które jednak do niczego nie prowadzi. Nie służy nawet pogłębieniu profili psychologicznych postaci, czy umotywowaniu ich postępowań. Po prostu poznajemy (bardzo z wierzchu) niewielką, dysfunkcyjną w wyniku przedstawionego konfliktu rodzinę. Na szczęście jest ona bardzo porządnie zagrana, bo Denis Ménochet rzeczywiście sprawia wrażenie odpychającego i niepokojącego, a młodziutki Thomas Gioria naprawdę wydaje się przeżywać wewnętrzny dramat i traumę. W dużej mierze to dzięki nim „Jeszcze nie koniec” przez sporą część czasu po prostu nie męczy.

Ratunkiem dla obrazu jest jego finalny akt – w porównaniu do reszty tak gwałtowny i emocjonalny. Szkoda tylko, że to po prostu pewne zwieńczenie historyjki. Tylko wciągający i przejmujący finał. I nic więcej.

„Jeszcze nie koniec” to porządne kino, ale nie polecam wybierania się na niego do kina. Jeśli będziecie mieli okazję, to dajcie mu szansę i może wcześniej obejrzyjcie „Zanim stracimy wszystko”. A może jeszcze to pociągną, dokręcą kolejną część i to rzeczywiście jeszcze nie koniec…?

6/10
/R

„Róża” (2011), reż. Wojciech Smarzowski

„Smarzowszczyzna” to popularne określenie, oznaczające polskie kino, zajmujące się kontrowersyjnymi lub niewygodnymi tematami, z dużą dozą brutalności, alkoholu, wulgaryzmów i naszej, narodowej szarości. Czy się komuś twórczość Pana Wojciecha podoba czy nie, „Różę” zobaczyć powinien. To nie jest po prostu „smarzowszczyzna”. To fantastyczne kino.

Historia byłego AK-owca – Tadeusza, docierającego w 1945 na Mazury, do domu Róży Kwiatkowskiej, nie jest skomplikowana. Większych trudności fabularnych może osobom nieinteresującym się historią nastręczyć tło dziejowe politycznie niełatwych Mazur. Jest ono jednak kluczowym elementem, który wynosi fabułę na nowy poziom. Tak lubiane przez Smarzowskiego problemy identyfikacji „Polaka” nabierają nowego znaczenia, wobec dylematów wykraczających poza sferę codzienności.

Ładunki emocjonalne nie byłyby jednak możliwe bez aktorów, a Ci spisują się znakomicie. Agata Kulesza prezentuje jedną z najlepszych ról w karierze. Marcin Dorociński trzyma fabułę prostym, acz w pełni rzemieślniczo opanowanym graniem. Do tego Braciak, Preis, Dziędziel… wiemy, że Smarzowski zbiera najlepszych aktorów.

No i ta muzyka… Mikołaj Trzaska postawił na minimalizm. Surowe, oszczędne melodie idealnie pomagają wyważyć ton filmu, który lubi balansować pomiędzy tragedią a okazjonalnymi dawkami ciepła. A to wszystko w stonowanej, lecz interesującej palecie barw.

Na ten moment „Róża” stoi na moim podium najlepszych, pełnometrażowych, polskich produkcji. To zdecydowanie najlepszy twór głośnego reżysera, któremu należy się pełnia sprawiedliwości w świetle częstych kontrowersji.

9/10
/R