Przed
seansem widziałem i słyszałem wiele opinii znajomych, że to film co
najwyżej średni. Pozytywnie się więc zaskoczyłem, bo Detektyw Pikachu
dostarczył mi sporo dobrej zabawy – dosyć nieoczywistej. Wydaje mi się,
że dostrzegam cechy zniechęcające tak wielu widzów do tego obrazu.
Wydaje mi się też, że to te same cechy, które na swój pokrętny sposób
sprawiały mi przyjemność. Ekranizacja
Pokemonów to film wyjątkowo prosty, jakby się nad tym zastanowić.
Spójrzmy na fabułę zapominając na chwilę, że połowa postaci to
animowane, kieszonkowe potwory. Młody chłopak z prowincji dowiaduje się o
śmierci swojego ojca, będącego uznanym gliną w wielkim mieście. Na
miejscu dowiaduje się, że sprawa jest bardziej skomplikowana. Łączy siły
z byłym partnerem ojca, próbując rozwiązać wielką zagadkę – w
międzyczasie buduje więź z partnerem, co działa oczyszczająco na jego
wcześniejszą relację z ojcem. Proste, sztampowe i… Bardzo dobrze. Ten
prosty zarys wrzucony jest w abstrakcyjny świat Pokemonów. To w jaki
sposób jest w niego wrzucony ma chyba największe znaczenie – film jest
przede wszystkim zabawą tym, co oferuje uniwersum stworzone przez
Nintendo na potrzeby prostej gry RPG około 20 lat temu. Wszystkie
absurdy wynikające z uproszczeń stosowanych na potrzeby gry znajdują
swoje odbicie w filmie. Młody chłopak wychowujący się bez ojca,
wyruszający na przygodę w celu ratowania świata? Jest. Rozterki etyczne
odnośnie tego, że Pokemony to jakby zwierzęta, więc zmuszanie ich do
walki nie jest zbyt moralne? Jest. Wielka organizacja chcąca zniszczyć
świat przedstawiony i wielki zły charakter, wyjawiający protagoniście
wprost cały swój misterny plan? Oczywiście.
To jest seans
dziwaczny i twórcy są tego w pełni świadomi. Film ani na moment nie
stara się złapać widza na nostalgię – nawiązania do kultowej serii gier
są, ale bardzo stonowane. Muzyka przywodząca na myśl bitowe utwory z gry
pojawia się, ale też nie wychodzi na pierwszy plan. Sam design
Pokemonów, wzbudzający na długo przed premierą kontrowersje, nie stara
się na siłę przypomnieć nam prostych projektów z 3DS’a. Świat Pokemon
został przez twórców ugryziony trochę w oderwaniu od pierwowzoru, jeśli
chodzi o klimat. To ciekawe, bo sprawia to, że na uniwersum, do którego
przywykliśmy przez 20 lat, możemy spojrzeć ze świeższej perspektywy. To
powoduje dysonans poznawczy. Dysonans sprawia, że jest dziwnie, a ta
dziwaczność daje sporo satysfakcji – przynajmniej mi. Różnicę robi tutaj
w moim odczuciu świadome podejście twórców. Wiecie, seria Transformers
też pokazuje kompletnie bezsensowny świat, w którym roboty z kosmosu z
jakiegoś powodu mają kształt projektów samochodów powstałych na ziemi
znacznie później niż one same. Różnica jest taka, że twórcy Transformers
nie wiedzą, że to co robią mnie bawi. Twórcy Detektywa Pikachu to
wiedzą i umiejętnie tym kierują. Cóż, w miarę umiejętnie.
Cały
ten niepowtarzalny klimat, naładowany kliszami, które tylko przydają
groteskowego nastroju, poprowadzony jest wzdłuż linii fabularnej, która
jest prosta i bardzo typowa. Z jednej strony rozumiem celowość tych
wszystkich oczywistości scenariuszowych, które podkreślają tylko ten
absurdalny obrazek, tworząc piękną bańkę. Czasem jednak wtórność
opowiedzianej historii przebija się na pierwszy plan. Zwłaszcza w
ostatnim akcie, rozwiązanym jak najbardziej typowe współczesne kino
akcji. Intryga jest prosta, nie jest specjalnie głęboka i nawet pomimo
kilku typowych zwrotów akcji nie angażuje zbytnio szarych komórek. Ale
wiecie co? Takie właśnie były i są gry z serii Pokemon. Tak właśnie,
teoretycznie w warstwie artystycznej odbiegając znacznie od materiału
źródłowego, swoją konstrukcją Detektyw Pikachu oddaje wspaniały hołd
swoim growym pierwowzorom. Życzę każdemu reżyserowi takiego podejścia do
ekranizacji gier. Słyszałeś, Uwe Boll?
No i oczywiście, Ryan Reynolds jest bardzo dobry i zabawny, ale o tym przeczytaliście już wszędzie indziej.
Jest 7/10 – byłoby 7,5 na dziesięć, ale wśród dziesiątek pokazanych na
ekranie Pokemonów nie znalazło się miejsce dla mojego ulubionego. Kurcze
no, serio?
PS kadr ze Snorlaxem śpiącym na środku skrzyżowania to subtelny żart na który nie zasługiwałem, ale którego potrzebowałem
/KK