„Sweet Country” (2018), reż. Warwick Thornton

Ja nie mam o tym filmie nic ciekawego do powiedzenia, więc możesz sobie od razu przejść do recenzji Rafała. Nie jest to bynajmniej wina filmu – raczej mojego filmowego lenistwa umysłowego. Z samego obrazu można bowiem wyciągnąć bardzo dużo dobrego jako widz. Oglądając „Sweet Country” można się dobrze bawić, można napawać oczy robiącymi wrażenie aspektami wizualnymi, wyciągnąć jakieś wnioski płynące z przesłania filmu, zagłębić się w scenariuszowe i techniczne szczegóły. Ja ograniczyłem się chyba do pierwszego, maksymalnie dwóch pierwszych podpunktów. Nie żałuję.

Western to gatunek bardzo specyficzny. Nie jestem jego gigantycznym fanem jeśli chodzi o konstrukcję, ale uwielbiam klimat Dzikiego Zachodu. W zasadzie wystarczy mi on, żeby dobrze się czuć z filmem, grą, serialem, czy z czymkolwiek mam do czynienia, a w Ameryce ubiegłych stuleci jest osadzone. Tutaj jednak pojawia się ciekawostka – „Sweet Country” osadzone jest nie w Ameryce, tylko w Australii.

Jak wpływa to na odbiór filmu? W stopniu znikomym. Oczywiście, jeśli ktoś nie zdawał sobie sprawy, albo zdawał sobie sprawę w niewielkim stopniu z tego, jaka była sytuacja Aborygenów jeszcze sto lat temu, to jest to setting ciekawy. Finalnie jednak zupełnie o tym zapomniałem i z biegiem filmu zupełnie wypadło mi z głowy, że to nie ten kontynent, o którym myślę. Aborygeni to świetni Indianie.

Poza tym, że „Sweet Country” to western, jest to też kino z gatunku slow cinema. Jest to nurt który bardzo sobie cenię, kiedy siadam w kinowym fotelu i mogę się odprężyć, napawając wzrok ładnymi obrazkami i ludźmi robiącymi rzeczy. W przypadku tego filmu było czym cieszyć oko – długie zdjęcia pięknych krajobrazów robią robotę. Kiedy jednak fabuła przynosi nam dosyć rozległą sekwencję pościgu, sprawdza się to – według mnie – średnio. Jest ona zbyt wolna, by wzbudzić emocje, oraz zbyt szybka, żeby przeczekać widza i wzbudzić narastające napięcie.

Oczywiście, że nic na temat filmu nie napisałem i bardzo szybko przeszedłem do czepiania się jakichś elementów, które pewnie z punktu widzenia człowieka znającego się na rzeczy nie są żadnym problemem. Tak to jednak niestety wygląda – kiedy pisze się na temat jakiegoś dzieła (zwłaszcza pod pasywno-agresywnym przymusem) od razu do głowy przychodzą tego typu rzeczy. Nic nie jestem w stanie na to poradzić. Znacznie łatwiej skonstruować mi dwa zdania krytyki w stosunku do jakiegoś nieprzekonującego mnie elementu filmu, niż ubrać w słowa fakt, że spędziłem w kinie dwie godziny w przyjemny sposób i wyszedłem usatysfakcjonowany. Nie wiem czym konkretnie, ale usatysfakcjonowany. Wierz mi lub nie, ale kiedy każą mi napisać coś na temat obejrzanego filmu, bardzo nie chciałbym zostawiać czytelnika z frazą „to był fajny film”. Nie tylko dlatego, że słowo „fajny” to w języku pisanym kompletna kompromitacja. Głównie dlatego, że chciałbym utrzymać wizerunek zrzędy i nie zostawiać dobrego wrażenia. Dlatego na koniec mogę napisać tylko: Mudbound było lepsze.

7/10
/K

Wow. To jedna z najmniej mówiących recenzji, jakie w życiu czytałem. Good work boy. No, ale dobra, przyznam Kamilowi jedno – o „Sweet Country” bardzo ciężko coś napisać. Nie żeby film nie miał charakteru, czy coś, ale rzeczywiście wpasowuje się w ten paskudny rodzaj seansów, po których podstawowa fraza cisnąca się na usta to: „nie no fajnie było”. Dlatego też jako perfidny pasożyt nie napiszę własnej recenzji, ale sformułuję krótkie akapity o rzeczach, o których Kamil nie napisał, choć mógł (a może i powinien, pewnie zapomniał – to z tej presji mojej pasywnej agresji).

O czym to w ogóle jest? „Sweet Country” opowiada historię Sama Kelly’ego – w tej roli debiutujący pełnometrażowo Hamilton Morris – aborygena, który broniąc siebie i swojej żony zabija agresywnego, rasistowskiego eks-żołnierza. Bohater wraz z małżonką zmuszony jest do ucieczki przed domniemanie stronniczym wymiarem sprawiedliwości. Ich tropem rusza dwóch żołnierzy, rasistowski sąsiad oraz wysoce uduchowiony biały opiekun aborygeńskiej pary (Sam Neill, ten Sam Neill). Ja to bym tutaj od siebie szybko dodał, że rdzennych mieszkańców Australii raczej intepretowałem jako odbicie czarnoskórych niewolników a nie Indian, ale co tam komu do wizji pasuje.

Kto to nakręcił? Raczej nie znacie. My też nie bardzo. Reżyserem jest Warwick Thornton (bardzo filmowe imię, nie?), którego najpopularniejszym tworem poza „Sweet Country” jest legitymujący się przytłaczającymi 247 głosami na filmwebie „Samson i Dalila” (ale m.in. Złotą Kamerę dla najlepszego debiutu w Cannes za niego dostał). W świecie kina znany jest raczej ze swoich umiejętności operatorskich niż reżyserskich (m.in. zdjęcia do „The Sapphires: Muzyka duszy”). Tu również aktywnie stawał za kamerą – wspólnie z Dylanem Riverem – co wyszło produkcji zdecydowanie na plus. Ich zdjęcia to jeden ze zdecydowanie największych atutów filmów. Zgrabnie łączą realizm „slow cinema” z monumentalizmem dominującej nad człowiekiem natury. Pochwały należą się też osobom odpowiedzialnym za dźwięk, więc ich chwalę – Phil Heywood, Lachlan Harris, Thorn Kellar i Sam Gain-Emery otrzymują oficjalną, recenzencką pochwałę.

A jakieś drugie dno albo metafory były, czy raczej głównie strzelanki? Pif-paf nie było prawie w ogóle, więc jak nie przepadacie za tym, to się nie ma czego bać. Akcji za wiele tutaj nie uświadczycie, ale nie jest to też kino „czynności dla samych czynności”. Fabułę zdecydowanie można potraktować jakąś mniej lub bardziej zgrabną interpretacją. Ja odnalazłem garść motywów metafizycznych i mesjanistycznych, w których umocniła mnie sekwencja umiejscowiona gdzieś w środku filmu. W jej trakcie relacje czasu i przestrzeni między wydarzeniami wydawały się nie mieć najmniejszego znaczenia, więc automatycznie umysł szukał na to wytłumaczeń. Ogólna wymowa obrazu, z gatunku bardziej „przyziemnych”, odnosiła się zaś do morałów człowieka i roli, jakie odgrywają w nich systemy społeczne. Zgodnie z moimi poglądami, zgrabnie i nieprzyjemnie (to atut).

Ocena? Obywatel Kucharski nie zadał sobie nawet trudu napisania finalnej noty, ale jego konto na filmwebie mówi 6 na 10. Ode mnie zaś…

OCENA: 7/10

/R

Dodaj komentarz