Przeczucie
od początku podpowiadało mi, że film sensacyjny, nawiązujący już
tytułem do pewnego niesfornego przedsiębiorstwa finansowego, może nie
należeć do najlepszych. Niemniej jednak postanowiłem odłożyć moje
predykcje na bok – w końcu na kadrze promocyjnym obecni są Seweryn z
Łukaszewiczem, reżyser ma na koncie znane
i lubiane produkcje, a w zeszłym roku Pasikowski „Ostatnim psem”
pokazał, że potrafimy nakręcić dobre kino policjantów i złodziei. Gdy
zobaczyłem pierwszy kadr z tytułem napisanym tandetną czcionką,
przypominającą te, które można było zobaczyć w grach na PlayStation 2 z
50 Centem w roli głównej, już wiedziałem, że przeczucie było
przepowiednią.
Zaczyna się intensywnie – w przeciągu pierwszych
dwudziestu minut widzimy na szybko koordynowaną akcję policyjną,
zabójstwo przy użyciu noża, niekrótką scenę mściwego gwałtu, ucieczkę z
eliminację kilku bandytów bronią palną i na koniec chlanie pod
prysznicem (tak żeby się wkręcić w kino artystyczne). Potem akcja
przenosi się osiem lat do przodu i rozpoczyna się „film właściwy”.
Wiecie, tajna komórka CBŚ, powrót funkcjonariuszki na służbę, założyciel
Solid Gold jako mafijny boss, rosyjscy gangsterzy, skorumpowani
politycy, nieudolna policja, emerytowany generał, co trzęsie polską
sceną polityczno-finansową, wtyki, kradzieże i morderstwa. No nie chce
mi się nawet tego streszczać.
Nie żeby fabuła była jakaś
przesadnie zła. Wszystko się w teorii nawet klei i obserwuje się to bez
zażenowania, ale „nawet klei” i „bez zażenowania” nie wystarczy na
wartościowy seans. Pełno tu niepotrzebnych wątków, nużących rozmów i
pozbawionych ikry scen. Jacek Bromski w trakcie spotkania z widownią
pozwolił sobie nazwać swoje dzieło „thrillerem psychologicznym”, ale ani
napięcia, ani igrania z psyche się tu nie uświadczy. Teoretyczna „gra
umysłów”, rozgrywająca się pomiędzy przełożonym głównej bohaterki a
właścicielem tytułowego przedsiębiorstwa, nie daje o sobie znać, a na
pewno nie do tego stopnia, by miało się ochotę zwracać na to uwagę.
Produkcja, która trwa niemalże 2,5 godziny nie potrafi w tym czasie
zbudować i zaintrygować jakąkolwiek ze swych treści. Kandyzowaną wiśnią
na torcie bakaliowym (nie lubię kandyzowanych wiśni i tortów
bakaliowych) niech będzie to, że zakończenie przychodzi nagle, bez
wcześniejszego zbudowania napięcia i swoją bylejakością frustruje do
tego stopnia, że niedowierzając samemu sobie, chciałem, żeby to wszystko
potrwało jeszcze chociaż kilka minut i dało jakieś sensowne
podsumowanie.
Najbardziej szkoda mi plejady aktorów, która
stworzyła tu kilka naprawdę dobrych kreacji. Bez niespodzianki Andrzej
Seweryn (Kawecki, właściciel Solid Gold) i Janusz Gajos (Nowicki, oficer
CBŚ) przypominają, że słusznie rezydują na szczytach polskiego
aktorstwa. Piotr Stramowski zaskakująco naturalnie łączy w sobie
twardego gangstera i strachliwie zestresowanego podwładnego. Andrzej
Konopka już w „Córkach dancingu” pokazał, że świetnie wychodzi mu
wykorzystywanie młodych kobiet w branży rozrywkowej. Artur Żmijewski
pojawia się na kilku minut, zabierając sobie scenę na własność. Maciej
Maleńczuk gra Maćka Maleńczuka.
Ale jeśli myśleliście, że
wszystkim w obsadzie oszczędzę chochli pomyj, to się grubo mylicie. Jak
można było obsadzić Martę Nieradkiewicz w głównej roli nieustępliwej
policjantki, nie mam pojęcia. Sztuczność wypowiadanych przez nią kwestii
jest porażająca. Kiedy ma zagrać twardą, jest śmieszna – aktorce bluzgi
przechodzą przez gardło ciężej niż 14-letniej kujonce. Gdy przychodzi
jakakolwiek scena z jej udziałem, prosi się o prędkie przejście na wątek
poboczny. Jej rola skutecznie osłabia Bromskiemu film i jest murowanym
kandydat do antynagrody Węża.
Mógłbym dalej wymieniać kolejne
wady „Solid Gold”, jak choćby zdjęcia Arkadiusza Tomiaka zadymione tak
bardzo, że u obecnego na sali strażaka wywoływały zawodowe
zaniepokojenie (to nie żart), ale to już kopanie leżącego. Zwróćmy oczy
gdzie indziej. Pojawiły się ostatnio plotki jakoby TVP, które jest
koproducentem filmu, miało wykorzystać go w celach propagandowych przed
nadchodzącymi wyborami. Akson Studio (dom produkcyjny) ustosunkowało się
do tych informacji, ale żąda wyjaśnień od Jacka Kurskiego. Popierający
opozycję aktorzy obawiają się o niezgodne z ich przekonaniami
wykorzystanie ich wizerunku. Ja ze swojej strony nie mam zamiaru
dociekać, co jest prawdą a co nie, ale zapewniam Was, że obserwacja tej
mini-afery sprawi Wam więcej przyjemności niż oglądanie „Solid Gold”.
OCENA: 3/10
/R
———-
Cieszę się, że piszę w tej recenzji jako drugi, bo czytając część
Rafała mogłem przypomnieć sobie ten film. Zostaliśmy zaproszeni na pokaz
(bardzo) przedpremierowy, mogliśmy uczestniczyć w dyskusji-panelu z
reżyserem, co zawsze jest na swój sposób fajne, miły sposób na spędzenie
wieczoru. No ale filmu nie pamiętam za bardzo.
Nawet nie wiesz
jak bardzo korciło mnie, żeby nie pisać kolejnych akapitów. Skoro już
jednak Rafał odświeżył mi pamięć (a zabieram się za swoją część z
opóźnieniem, zmotywowany w końcu ciągłym smuceniem konia przez mojego
redakcyjnego partnera), wypadało by doczłapać do jakiegoś przyzwoitego
wyniku, jeśli chodzi o ilość znaków. Jako że nie mam jednak wiele do
dodania jeśli chodzi o ocenę filmu, postaram się przypomnieć sobie kilka
przemyśleń około-seansowych z tamtego jakże zapominalnego seansu.
– Każda tego rodzaju produkcja tylko przypomina mi, jak dobrym filmem
były „Psy”. Ba, każda taka produkcja przypomina mi, że „Psy 2” w rzeczy
samej nie były wcale tak złym sequelem. Relacja policjanta i gangstera
stworzona przez Gajosa i Seweryna zdaje się przywoływać namiastkę
tamtego klimatu. Wtedy jednak, po cięciu, pojawia się Marta
Nieradkiewicz, która reprezentuje sobą wszystko to, czym nie był
Bogusław Linda, kiedy wprowadzał polskie kino w nową erę. Reprezentuje
ona raczej to, czym była Joanna Czechowska, kiedy wynosiła serial W11 do
rangi memu.
– Jeśli się nad tym zastanowić, serial W11 też
wprowadził nas w nową erę – erę paradokumentów. To było w 2004 roku!
Serial W11 chyba wyprzedził trochę swoje czasy. Po krótkim namyśle
przepraszam Panią Nieradkiewicz, chyba tej roli nie doceniłem.
– „Solid Gold” zostało współfinansowane przez Gdynię, a co za tym
idzie, to właśnie to miasto stało się głównym miejscem akcji. To taki
rodzaj promocji miasta za pośrednictwem sztuki, który działa. Skąd wiem,
że działa? Dowiedziawszy się o miejscu akcji, niektórzy postanowili
pierwszy raz w życiu pójść na film do kina. Cały trzeci rząd zajmował
się głównie debatowaniem na temat tego, jaką miejscówkę widzimy właśnie
na ekranie. Kiedy miejscówka nie była możliwa do ustalenia, temat
zbaczał na to, że Grażynka ostatnio polecała taką kawiarnię.
Najzabawniejsze jest to, że pogaduchy przez cały czas trwania seansu nie
były wyrazem dezaprobaty. W opinii rozgadanych pań, film był – cytuję –
fantastyczny. Come on, po prostu wyjdźcie na spacer.
–
Widownia na spotkaniach klubów filmowych jest praktycznie zawsze
niezwykle miła – jest to plusem oczywiście, bo atmosfera spotkań z
twórcami z reguły nie zbacza na niezręczne rejony. Zastanawiający jest
jednak fakt, że każdy – nie przesadzam – każdy film zaprezentowany w
ramach takiego pokazu spotyka się z ogromnym zachwytem. No za każdym
razem z sali leją się strumienie podziękowań, uznania i w ogóle Złote
Lwy akonto. Nie zrozum mnie źle, nie chciałbym, żeby reżyser
zaszczycający nas swoją obecnością musiał wysłuchiwać krytyki, bo to
byłoby pewnie niezręczne. Generalnie jednak głosy zachwytu z sali po
słabym filmie zawsze są dla mnie rekompensatą za brak rozrywki na
przestrzeni wcześniejszych dwóch godzin. Serio, w całym filmie nie było
śmieszniejszej kwestii niż „Pokazał Pan, że można zrobić w Polsce dobre,
porywające kino sensacyjne”.
– Przepraszam, była w filmie
śmieszniejsza kwestia. Kiedy jeden z watażków obija przetrzymywanego w
piwnicy dealera, który zalega z pieniędzmi i uderza go z całej siły w
twarz:
-Ała, złamałeś mi nos! -Na chuj ci nos.
– Ok, wybacz, teraz już nie ma potrzeby, żebyś to oglądał/a.
OCENA: tyle co Rafał/10
/K