„Solid Gold”, reż. Jacek Bromski (2019)

Przeczucie od początku podpowiadało mi, że film sensacyjny, nawiązujący już tytułem do pewnego niesfornego przedsiębiorstwa finansowego, może nie należeć do najlepszych. Niemniej jednak postanowiłem odłożyć moje predykcje na bok – w końcu na kadrze promocyjnym obecni są Seweryn z Łukaszewiczem, reżyser ma na koncie znane i lubiane produkcje, a w zeszłym roku Pasikowski „Ostatnim psem” pokazał, że potrafimy nakręcić dobre kino policjantów i złodziei. Gdy zobaczyłem pierwszy kadr z tytułem napisanym tandetną czcionką, przypominającą te, które można było zobaczyć w grach na PlayStation 2 z 50 Centem w roli głównej, już wiedziałem, że przeczucie było przepowiednią.

Zaczyna się intensywnie – w przeciągu pierwszych dwudziestu minut widzimy na szybko koordynowaną akcję policyjną, zabójstwo przy użyciu noża, niekrótką scenę mściwego gwałtu, ucieczkę z eliminację kilku bandytów bronią palną i na koniec chlanie pod prysznicem (tak żeby się wkręcić w kino artystyczne). Potem akcja przenosi się osiem lat do przodu i rozpoczyna się „film właściwy”. Wiecie, tajna komórka CBŚ, powrót funkcjonariuszki na służbę, założyciel Solid Gold jako mafijny boss, rosyjscy gangsterzy, skorumpowani politycy, nieudolna policja, emerytowany generał, co trzęsie polską sceną polityczno-finansową, wtyki, kradzieże i morderstwa. No nie chce mi się nawet tego streszczać.

Nie żeby fabuła była jakaś przesadnie zła. Wszystko się w teorii nawet klei i obserwuje się to bez zażenowania, ale „nawet klei” i „bez zażenowania” nie wystarczy na wartościowy seans. Pełno tu niepotrzebnych wątków, nużących rozmów i pozbawionych ikry scen. Jacek Bromski w trakcie spotkania z widownią pozwolił sobie nazwać swoje dzieło „thrillerem psychologicznym”, ale ani napięcia, ani igrania z psyche się tu nie uświadczy. Teoretyczna „gra umysłów”, rozgrywająca się pomiędzy przełożonym głównej bohaterki a właścicielem tytułowego przedsiębiorstwa, nie daje o sobie znać, a na pewno nie do tego stopnia, by miało się ochotę zwracać na to uwagę. Produkcja, która trwa niemalże 2,5 godziny nie potrafi w tym czasie zbudować i zaintrygować jakąkolwiek ze swych treści. Kandyzowaną wiśnią na torcie bakaliowym (nie lubię kandyzowanych wiśni i tortów bakaliowych) niech będzie to, że zakończenie przychodzi nagle, bez wcześniejszego zbudowania napięcia i swoją bylejakością frustruje do tego stopnia, że niedowierzając samemu sobie, chciałem, żeby to wszystko potrwało jeszcze chociaż kilka minut i dało jakieś sensowne podsumowanie.

Najbardziej szkoda mi plejady aktorów, która stworzyła tu kilka naprawdę dobrych kreacji. Bez niespodzianki Andrzej Seweryn (Kawecki, właściciel Solid Gold) i Janusz Gajos (Nowicki, oficer CBŚ) przypominają, że słusznie rezydują na szczytach polskiego aktorstwa. Piotr Stramowski zaskakująco naturalnie łączy w sobie twardego gangstera i strachliwie zestresowanego podwładnego. Andrzej Konopka już w „Córkach dancingu” pokazał, że świetnie wychodzi mu wykorzystywanie młodych kobiet w branży rozrywkowej. Artur Żmijewski pojawia się na kilku minut, zabierając sobie scenę na własność. Maciej Maleńczuk gra Maćka Maleńczuka.

Ale jeśli myśleliście, że wszystkim w obsadzie oszczędzę chochli pomyj, to się grubo mylicie. Jak można było obsadzić Martę Nieradkiewicz w głównej roli nieustępliwej policjantki, nie mam pojęcia. Sztuczność wypowiadanych przez nią kwestii jest porażająca. Kiedy ma zagrać twardą, jest śmieszna – aktorce bluzgi przechodzą przez gardło ciężej niż 14-letniej kujonce. Gdy przychodzi jakakolwiek scena z jej udziałem, prosi się o prędkie przejście na wątek poboczny. Jej rola skutecznie osłabia Bromskiemu film i jest murowanym kandydat do antynagrody Węża.

Mógłbym dalej wymieniać kolejne wady „Solid Gold”, jak choćby zdjęcia Arkadiusza Tomiaka zadymione tak bardzo, że u obecnego na sali strażaka wywoływały zawodowe zaniepokojenie (to nie żart), ale to już kopanie leżącego. Zwróćmy oczy gdzie indziej. Pojawiły się ostatnio plotki jakoby TVP, które jest koproducentem filmu, miało wykorzystać go w celach propagandowych przed nadchodzącymi wyborami. Akson Studio (dom produkcyjny) ustosunkowało się do tych informacji, ale żąda wyjaśnień od Jacka Kurskiego. Popierający opozycję aktorzy obawiają się o niezgodne z ich przekonaniami wykorzystanie ich wizerunku. Ja ze swojej strony nie mam zamiaru dociekać, co jest prawdą a co nie, ale zapewniam Was, że obserwacja tej mini-afery sprawi Wam więcej przyjemności niż oglądanie „Solid Gold”.

OCENA: 3/10
/R
———-
Cieszę się, że piszę w tej recenzji jako drugi, bo czytając część Rafała mogłem przypomnieć sobie ten film. Zostaliśmy zaproszeni na pokaz (bardzo) przedpremierowy, mogliśmy uczestniczyć w dyskusji-panelu z reżyserem, co zawsze jest na swój sposób fajne, miły sposób na spędzenie wieczoru. No ale filmu nie pamiętam za bardzo.

Nawet nie wiesz jak bardzo korciło mnie, żeby nie pisać kolejnych akapitów. Skoro już jednak Rafał odświeżył mi pamięć (a zabieram się za swoją część z opóźnieniem, zmotywowany w końcu ciągłym smuceniem konia przez mojego redakcyjnego partnera), wypadało by doczłapać do jakiegoś przyzwoitego wyniku, jeśli chodzi o ilość znaków. Jako że nie mam jednak wiele do dodania jeśli chodzi o ocenę filmu, postaram się przypomnieć sobie kilka przemyśleń około-seansowych z tamtego jakże zapominalnego seansu.

– Każda tego rodzaju produkcja tylko przypomina mi, jak dobrym filmem były „Psy”. Ba, każda taka produkcja przypomina mi, że „Psy 2” w rzeczy samej nie były wcale tak złym sequelem. Relacja policjanta i gangstera stworzona przez Gajosa i Seweryna zdaje się przywoływać namiastkę tamtego klimatu. Wtedy jednak, po cięciu, pojawia się Marta Nieradkiewicz, która reprezentuje sobą wszystko to, czym nie był Bogusław Linda, kiedy wprowadzał polskie kino w nową erę. Reprezentuje ona raczej to, czym była Joanna Czechowska, kiedy wynosiła serial W11 do rangi memu.

– Jeśli się nad tym zastanowić, serial W11 też wprowadził nas w nową erę – erę paradokumentów. To było w 2004 roku! Serial W11 chyba wyprzedził trochę swoje czasy. Po krótkim namyśle przepraszam Panią Nieradkiewicz, chyba tej roli nie doceniłem.

– „Solid Gold” zostało współfinansowane przez Gdynię, a co za tym idzie, to właśnie to miasto stało się głównym miejscem akcji. To taki rodzaj promocji miasta za pośrednictwem sztuki, który działa. Skąd wiem, że działa? Dowiedziawszy się o miejscu akcji, niektórzy postanowili pierwszy raz w życiu pójść na film do kina. Cały trzeci rząd zajmował się głównie debatowaniem na temat tego, jaką miejscówkę widzimy właśnie na ekranie. Kiedy miejscówka nie była możliwa do ustalenia, temat zbaczał na to, że Grażynka ostatnio polecała taką kawiarnię. Najzabawniejsze jest to, że pogaduchy przez cały czas trwania seansu nie były wyrazem dezaprobaty. W opinii rozgadanych pań, film był – cytuję – fantastyczny. Come on, po prostu wyjdźcie na spacer.

– Widownia na spotkaniach klubów filmowych jest praktycznie zawsze niezwykle miła – jest to plusem oczywiście, bo atmosfera spotkań z twórcami z reguły nie zbacza na niezręczne rejony. Zastanawiający jest jednak fakt, że każdy – nie przesadzam – każdy film zaprezentowany w ramach takiego pokazu spotyka się z ogromnym zachwytem. No za każdym razem z sali leją się strumienie podziękowań, uznania i w ogóle Złote Lwy akonto. Nie zrozum mnie źle, nie chciałbym, żeby reżyser zaszczycający nas swoją obecnością musiał wysłuchiwać krytyki, bo to byłoby pewnie niezręczne. Generalnie jednak głosy zachwytu z sali po słabym filmie zawsze są dla mnie rekompensatą za brak rozrywki na przestrzeni wcześniejszych dwóch godzin. Serio, w całym filmie nie było śmieszniejszej kwestii niż „Pokazał Pan, że można zrobić w Polsce dobre, porywające kino sensacyjne”.

– Przepraszam, była w filmie śmieszniejsza kwestia. Kiedy jeden z watażków obija przetrzymywanego w piwnicy dealera, który zalega z pieniędzmi i uderza go z całej siły w twarz:
-Ała, złamałeś mi nos! -Na chuj ci nos.

– Ok, wybacz, teraz już nie ma potrzeby, żebyś to oglądał/a.

OCENA: tyle co Rafał/10
/K

Dodaj komentarz