Moje
ostatnie zderzenia z blockbusterami wypadały mocno różnie, a i
bezwstydnie przyznam, że w najnowszy film Spielberga najzwyczajniej w
świecie nie wierzyłem. I choć zapierałem się rękami, nogami i
gówniażerską pretensjonalnością, to nic z tego – na „Player One” bawiłem
się naprawdę dobrze.
Zacznijmy
od tego, że jeśli nie jesteś fanem kultury popularnej ostatnich kilku
dekad (szczególnie tej amerykańskiej), to prawdopodobnie nie masz czego
tu szukać. Historia Wade’a – 18-latka, którego złośliwi nazwać by mogli
podług języka medycznego męskim schorzeniem wrodzonym lub nabytym
polegającym na zwężeniu ujścia napletka (źródło – Wikipedia), jest
niczym innym jak festiwalem easter-eggów i nawiązań. Oczywiście, jeśli
nie wiesz, kim jest Tracer, Duke Nukem, Jim Raynor, czym jest Railgun,
Święty Granat Ręczny, DeLorean, albo nie słuchałeś nigdy Rushu, Van
Halena, czy Duran Duran, to znaczy, że nie będziesz się dobrze bawił…
ale prawdopodobnie tak będzie. Zamysł fabularny jest następujący: w
niedalekiej przyszłości niemalże całe życie społeczne odbywa się w
wirtualnej grze OASIS, która łączy w sobie całą naszą dotychczasową
kulturę, w której każdy może być każdym. Jej twórca zaszył w niej trzy
klucze, które doprowadzić mają do Easter Egga. Kto je zdobędzie, zyskuje
panowanie nad światem gry i pół biliona dolarów. Ale nie o
skomplikowany scenariusz tu chodzi. Chodzi o celebrację popkultury.
Oczywiście część fabuły rozgrywa się również w prawdziwym, szarym
świecie, rządzonym przez złe korporacje, ale segmenty w nim
umiejscowione są zdecydowanie mniej interesujące. To samo tyczy się też
wydźwięku całej historii i ewentualnych mini-lekcji w stylu „no fajnie
jednak czasem żyć poza grą”. Na szczęście nie są one ani zbyt uciążliwe,
ani też zbyt moralizatorskie, bo też nie o tym jest film.
To,
co w „Player One” najlepsze, to nieskrępowana niczym zabawa,
nieograniczana przez jakikolwiek wymiar racjonalności. Sceny szaleńczej
akcji w ekstazie barw i dźwięków to czysta przyjemność, potęgowana
kolejnymi, zauważonymi kątem oka postaciami czy przedmiotami z
ukochanych filmów, gier, czy komiksów. Apogeum w tej przestrzeni obraz
osiągnął dla mnie w segmencie bezpośrednio powiązanym z ukochanym
przeze mnie „Lśnieniem” Stanleya Kubricka, którego możliwość
zrealizowania podyktowana była chyba jedynie przyjaźnią, istniejącą
pomiędzy dwójką reżyserów. Jeśli chcesz uniknąć jakichkolwiek spoilerów,
przejdź sobie od razu do następnego akapitu. POCZĄTEK SPOILERÓW Aby
zdobyć drugi z kluczy wirtualne postacie „wchodzą” bezpośrednio do
legendarnego horroru i to nie do komputerowego odpowiednika, a do
rzeczywistych scen wykorzystanych w filmie, z osławionym pokojem 237
włącznie. Zestawienie nowych bohaterów kina młodzieżowego, celebrującego
czasy minione z rzeczywistymi kadrami cuda lat 80. wywołało u mnie
dziecięce szczęście, jakiego dawno w kinie nie czułem. KONIEC SPOILERÓW
Fascynującym jest dla mnie fakt, że Spielberg pomimo tak nowej formy
(większość filmu, będąca pełnym CGI), potrafił zachować feeling kina
przygodowego, które tworzył dekady temu. Dziś już niemal nie kręci się
takich filmów. To, na co głównie chodzi dzisiaj młodzież, ma
zdecydowanie inną formułę niż ich odpowiedniki sprzed 20 lat.
Konieczność problemów moralnych bohaterów, mrok, niekonieczne
happy-endy występują w kinie blockbusterowym, kierowanym często do
niepełnoletnich, stosunkowo od niedawna. Legenda branży stara pogodzić
się oba nurty i choć czasem prowadzi to do dysonansu, to nie sposób nie
przyklasnąć jego wysiłkom. Wyobrażam sobie sytuację, w której ta
produkcja staje się jedną z tych, na której ktoś kiedyś powie, że się
„wychował”.
„Player One” to frajda. Z papierowymi postaciami,
prostym scenariuszem, amerykańskim patetyzmem, ale frajda. Jeśli jak ja,
kochasz tę często deprecjonowaną przez wielce dorosłych i poważnych
popkulturę, to powinieneś się dobrze bawić. Jeśli nie kręcą cię takie
klimaty, to spokojnie możesz sobie odpuścić.
OCENA 7/10
/R