„Player One” (2018), reż. Steven Spielberg

Moje ostatnie zderzenia z blockbusterami wypadały mocno różnie, a i bezwstydnie przyznam, że w najnowszy film Spielberga najzwyczajniej w świecie nie wierzyłem. I choć zapierałem się rękami, nogami i gówniażerską pretensjonalnością, to nic z tego – na „Player One” bawiłem się naprawdę dobrze.

Zacznijmy od tego, że jeśli nie jesteś fanem kultury popularnej ostatnich kilku dekad (szczególnie tej amerykańskiej), to prawdopodobnie nie masz czego tu szukać. Historia Wade’a – 18-latka, którego złośliwi nazwać by mogli podług języka medycznego męskim schorzeniem wrodzonym lub nabytym polegającym na zwężeniu ujścia napletka (źródło – Wikipedia), jest niczym innym jak festiwalem easter-eggów i nawiązań. Oczywiście, jeśli nie wiesz, kim jest Tracer, Duke Nukem, Jim Raynor, czym jest Railgun, Święty Granat Ręczny, DeLorean, albo nie słuchałeś nigdy Rushu, Van Halena, czy Duran Duran, to znaczy, że nie będziesz się dobrze bawił… ale prawdopodobnie tak będzie. Zamysł fabularny jest następujący: w niedalekiej przyszłości niemalże całe życie społeczne odbywa się w wirtualnej grze OASIS, która łączy w sobie całą naszą dotychczasową kulturę, w której każdy może być każdym. Jej twórca zaszył w niej trzy klucze, które doprowadzić mają do Easter Egga. Kto je zdobędzie, zyskuje panowanie nad światem gry i pół biliona dolarów. Ale nie o skomplikowany scenariusz tu chodzi. Chodzi o celebrację popkultury.

Oczywiście część fabuły rozgrywa się również w prawdziwym, szarym świecie, rządzonym przez złe korporacje, ale segmenty w nim umiejscowione są zdecydowanie mniej interesujące. To samo tyczy się też wydźwięku całej historii i ewentualnych mini-lekcji w stylu „no fajnie jednak czasem żyć poza grą”. Na szczęście nie są one ani zbyt uciążliwe, ani też zbyt moralizatorskie, bo też nie o tym jest film.

To, co w „Player One” najlepsze, to nieskrępowana niczym zabawa, nieograniczana przez jakikolwiek wymiar racjonalności. Sceny szaleńczej akcji w ekstazie barw i dźwięków to czysta przyjemność, potęgowana kolejnymi, zauważonymi kątem oka postaciami czy przedmiotami z ukochanych filmów, gier, czy komiksów. Apogeum w tej przestrzeni obraz osiągnął dla mnie w segmencie bezpośrednio powiązanym z ukochanym przeze mnie „Lśnieniem” Stanleya Kubricka, którego możliwość zrealizowania podyktowana była chyba jedynie przyjaźnią, istniejącą pomiędzy dwójką reżyserów. Jeśli chcesz uniknąć jakichkolwiek spoilerów, przejdź sobie od razu do następnego akapitu. POCZĄTEK SPOILERÓW Aby zdobyć drugi z kluczy wirtualne postacie „wchodzą” bezpośrednio do legendarnego horroru i to nie do komputerowego odpowiednika, a do rzeczywistych scen wykorzystanych w filmie, z osławionym pokojem 237 włącznie. Zestawienie nowych bohaterów kina młodzieżowego, celebrującego czasy minione z rzeczywistymi kadrami cuda lat 80. wywołało u mnie dziecięce szczęście, jakiego dawno w kinie nie czułem. KONIEC SPOILERÓW

Fascynującym jest dla mnie fakt, że Spielberg pomimo tak nowej formy (większość filmu, będąca pełnym CGI), potrafił zachować feeling kina przygodowego, które tworzył dekady temu. Dziś już niemal nie kręci się takich filmów. To, na co głównie chodzi dzisiaj młodzież, ma zdecydowanie inną formułę niż ich odpowiedniki sprzed 20 lat. Konieczność problemów moralnych bohaterów, mrok, niekonieczne happy-endy występują w kinie blockbusterowym, kierowanym często do niepełnoletnich, stosunkowo od niedawna. Legenda branży stara pogodzić się oba nurty i choć czasem prowadzi to do dysonansu, to nie sposób nie przyklasnąć jego wysiłkom. Wyobrażam sobie sytuację, w której ta produkcja staje się jedną z tych, na której ktoś kiedyś powie, że się „wychował”.

„Player One” to frajda. Z papierowymi postaciami, prostym scenariuszem, amerykańskim patetyzmem, ale frajda. Jeśli jak ja, kochasz tę często deprecjonowaną przez wielce dorosłych i poważnych popkulturę, to powinieneś się dobrze bawić. Jeśli nie kręcą cię takie klimaty, to spokojnie możesz sobie odpuścić.

OCENA 7/10

/R

Dodaj komentarz