Nigdy
nie byłem fanem horrorów. Koncept bania się w celu sprawiania sobie
przyjemności nigdy mnie specjalnie nie pociągał – strach zawsze
kojarzyłem z nieprzyjemnym i dyskomfortowym odczuciem. Dlatego na seans
„Cichego miejsca” nie byłem nastawiony specjalnie optymistycznie –
niemniej jednak byłem ciekawy, jakie emocje dostarczy mi horror po latach rozłąki z tym gatunkiem.
No i tutaj podstawowy hot take – „Ciche miejsce” nie jest do końca
horrorem. Tak mi się przynajmniej wydaje. W filmie zastajemy obraz
świata z niedalekiej przyszłości – na Ziemi z jakiegoś powodu żyją
krwiożercze potwory, które wymordowały większość ludzkiej populacji. Są
bardzo mocno opancerzone i praktycznie nie da się ich zniszczyć. Co
najważniejsze, ich jedynym działającym zmysłem jest słuch – jest on
jednak maksymalnie wrażliwy – każdy szmer może przywołać bestię, więc
jeśli chcemy przeżyć, musimy zachowywać się cicho.
Sam pomysł
wydał mi się z początku świetny – wciąż uważam, że taki jest. Duża część
strachu jaki starają się wywołać filmy, jest widzowi serwowana właśnie
za pośrednictwem dźwięku. Obserwujemy więc losy ocalałej rodziny, która
tak przystosowała się do życia w nowych warunkach, że nie wydają swoim
codziennym życiem żadnych dźwięków.
To jest taki element, który
przyjemnie się śledzi – jak bohaterowie znaleźli sposób na wytłumienie
swoich najróżniejszych codziennych aktywności. Jest to chyba element
najciekawszy, bo sam strach… nie pojawia się? Emocje, jakie wzbudza
ten film to albo jumpscare z pojawiającym się potworem (jumpscare
zdecydowanie dźwiękowy), albo niepokój, jaki odczuwamy razem z
bohaterami, kiedy wydadzą jakiś cichy odgłos i czekają na to, czy nie
zjawi się krwiożercza bestia (te momenty wypadają lepiej).
Jak
to więc często z moim osądem filmów bywa – bardzo podobało mi się
obiecujące zawiązanie fabuły, to, jak zaprezentowano mi miejsce akcji,
ale sama „akcja” i przede wszystkim jej rozwiązanie były… naciągane?
Chyba tak.
Jak już napisałem, specjalistą od oceny horrorów nie
jestem i raczej nie będę, dlatego ciężko mi stwierdzić z całą
stanowczością, że „to był dobry/zły horror”. Na pewno dostarczył mi
trochę filmowych przyjemności, trochę momentów, w których delikatnie
podskoczyłem w fotelu (moje ciało fizycznie bardzo mocno reaguje na
jumpscary), ale czy zostało to ze mną po wyjściu z kina? Raczej nie.
Dużo więcej wrażeń dostarczyła mi późniejsza wędrówka po nocnym,
zamkniętym centrum handlowym. Poza warstwą grozy, był to jednak z
pewnością dobry dramat rodzinny, zgrabnie pokazujący relacje
rodzic-dziecko. Oceny tego, czy w swojej konwencji był to dobry film,
się jednak nie podejmę, bo po prostu nie jestem pewien, czy komuś, kto z
gatunkiem jest za pan brat powinno się to spodobać czy nie – za mało
mam kontekstu i rozeznania. Sprawdź sobie sam czy fajne.
PS. Przez 90% życia mam wyciszony telefon – wiesz kiedy akurat nie był on wyciszony?
OCENA: brak
/K
No właśnie, telefon Kamila nie był wyciszony. Ale to nic, bo odpalił
się, kiedy i tak nikt by go nie usłyszał. Bo było głośno. Przez muzykę w
filmie – jeden z trzech grzechów głównych „Cichego miejsca”.
Wtórując Kamilowi, powiem, że koncept jest fantastyczny. Jego prymitywna
wręcz prostota świetnie wpasowuje się w gatunek i jeszcze długo oddawać
mu będę ukłony. Niestety John Krasinski (grający również jedną z
głównych ról) nie jest zbyt doświadczonym reżyserem i to widać. Zabrakło
mu odwagi aby postawić wszystko na jedną kartę. Wracam tutaj do
pierwszego grzechu głównego. Film posiada ścieżkę dźwiękową, która
wyraźnie kłóci się z genialnym pomysłem, rządzącym fabułą. Ewidentnie
została ona tam wstawiona jako kompromis, który ma umożliwić łatwiejsze
wysiedzenie przez półtorej godziny seansu przeciętnemu widzowi. Aby
jeszcze bardziej odseparować widza od świata przedstawionego można było
również wyeliminować tłumaczenie rozmów w języku migowym (głównej formy
komunikacji w filmie), ale to już moje widzimisię, które wymagałoby
przepisania scenariusza, więc absolutnie tego na minus nie liczę. Ot,
taka dygresja.
Ale z językiem migowym łączy się drugi grzech
główny. Horror jest jednym z tych gatunków, w którym uczucie sympatii
wobec protagonistów jest niemalże niezbędne, a z tym „Ciche miejsce” ma
spory kłopot, którego źródła dopatruję się właśnie w gestykulowanych
dialogach. Nie spełniły one swojej funkcji i moje więzi z bohaterami
były niemalże żadne. Do tego córka zwyczajnie mnie irytowała, co tym
bardziej ograniczało moje obawy o życie i zdrowie bohaterów.
No
i w obawie siedzi trzeci grzech główny. „Ciche miejsce” nie straszy. O
przepraszam, ma jumpscary, ale otrząsa się z nich równie szybko, jak się
pojawiają, bo z reguły nic sobą nie wnoszą. Ot, raz na jakiś czas coś
będzie naprawdę głośne. Jeśli w filmie o przerażających istotach (dodam,
że bardzo ciekawie wizualnie zaprojektowanych), reagujących na wszelkie
dźwięki, największy stres wzbudza moment wbijania się gwoździa w
podeszwę stopy, a nie to, czy bohater przez to krzyknie, czy nie, znaczy
że coś poszło nie tak.
Mógłbym poruszyć tu jeszcze kwestię
marnie i dość niejasno rozwiązanej fabuły, dziur w koncepcji, które te
wszystkie zmyślne pomysły na przeżycie bohaterów próbują średnio udanie
łatać, czy emocjonalnego tandeciarstwa, ale to nie mierzi już tak mocno
wobec genialnego pomysłu wyjściowego. Niemniej jednak wymienione wyżej
trzy grzechy główne już tak. Wielka szkoda.
OCENA: 4/10
/R