„Beksińscy. Album wideofoniczny” (2017), reż. Marcin Borchardt

Pierwotnie ta recenzja miała składać się z trzech słów, ale uznaliśmy z Rafałem, że tego nie przeżyjecie (a może potrzebujemy tu trochę kontrowersji?). Z drugiej strony chciałbym uniknąć rozpisywania się, bo Wy i tak tego później nie czytacie (mam statystyki gagatki). Tak naprawdę to ten akurat film nie potrzebuje głębszych analiz.

Zeszłoroczna „Ostatnia rodzina” była wydarzeniem na tyle głośnym i poważanym w skali polskiej kinematografii, że mogę śmiało podejść do oceny tego filmu przez pryzmat wcześniejszego doświadczenia z rodziną Beksińskich nawet stosunkowo „niedzielnego” widza. Dlatego też większość osób potraktuje obraz dokumentalny jako reality check dla wcześniejszej, fabularnej konstrukcji.

Po obejrzeniu przeszło 80 minut archiwalnych nagrań Beksińskich i przesłuchaniu tak samo sporej ilości wpisów dziennikowych Zdzisława (częściowo czytanych przez Tomasza Fogiela), można dojść do wniosku, że „Ostatnia rodzina” była aż nadto obrazem prawdziwym. Do tego stopnia, że przez większość seansu „Albumu wideofonicznego” miałem wrażenie, że w sumie to już to oglądałem. Oczywiście nie znaczy to, że nie warto się już na to fatygować. To świetne doświadczenie zajrzeć do tej rodziny „naprawdę”. Inscenizacje były bardzo wierne, ale świadomość rzeczywistości wydarzeń oglądanych na ekranie robi spore wrażenie.

Robi wrażenie głównie dlatego, że rodzina Beksińskich była zjawiskiem fascynującym. Z jednej strony na tyle ciekawym i nietypowym, że chce się ich życie obejrzeć, a z drugiej strony, przez bardzo zrównane społecznie warunki życia realiów PRL, ich życie jest bardzo bliskie wielu z nas pod względem bardzo prozaicznej rzeczy jakim jest otoczenie, zwane bardziej quasi-artystycznie „czasem i miejscem akcji”.

To miejsce na mój ciekawy (dla mnie – dla innych pewnie nie) hot take. W jaki sposób Polska jest krajem tak podzielonym i pełnym niezrozumienia dla siebie nawzajem? Prawie 50 lat PRL’u zrównało społecznie inteligencję, klasę robotniczą, artystów z nierównościami pod sufitem (hej, Beksińscy!). Technicznie rzecz biorąc właśnie dlatego nie mamy w Polsce podziału na klasy ze względu na majątek i pozycję społeczną – albo dopiero się on tworzy. Powinniśmy mieć dla siebie więcej zrozumienia niż nie jeden naród. A może mamy zrozumienie, a ja histeryzuję? Jakkolwiek.

Zdzisław, Zofia, Tomek i gościnnie dwie babcie to zestaw osobowości, który pod jednym dachem na niewielkiej przestrzeni tworzy niemalże groteskowy, ale tragiczny spektakl, polegający na wzajemnym niedopasowaniu i niezrozumieniu. Sponsorem dzisiejszej recenzji było słowo „niezrozumienie”. Mam nadzieję, że nie zostałem niezrozumiany. Dziękuję.

/K

Może najpierw moja mała odpowiedź na „hot take”. A może to właśnie przymusowe zrównanie sprawiło, że społeczeństwo polskie tak bardzo chce różnic i podziałów, aby móc samemu zdecydować z kim się identyfikuje? Może wolność społeczna stała się dla nas sztuką wyboru.

A co do filmu – ciężko taką produkcję ocenić. Wizualnie składa się on wyłącznie z tworów nakręconych w ramach archiwów rodziny Beksińskich (dlatego też czasem ma się wrażenie, że pewnych scen nie powinno się oglądać, np. przygotowania zwłok babci na przyjazd zakładu pogrzebowego), więc kwestie takie jak choćby praca kamery można niemalże wyrzucić do kosza (niemniej jednak warto zauważyć, że i Zdzisław, i Tomasz naprawdę dobrze się w ramach operatorów sprawdzali). Kreacja dokumentu ograniczała się więc w dużej mierze do przekopywania się przez materiał źródłowy, montowania go, dorzucenia narratora (którego występ nie przypadł mi zbytnio do gustu, acz przyzwyczaiłem się do niego) – ogólnie pojętej postprodukcji. Trzeba jednak przyznać, że Marcin Borchardt skutecznie wciąga nas w świat tej niecodziennej (z szacunku używam eufemizmu) familii.

Wracają zaś do oglądania przez pryzmat „Ostatniej Rodziny” – „Beksińscy. Album wideofoniczny” był w nadziejach wielu swoistym odkupieniem obrazu familii, po obrazie Pana Matuszyńskiego. Nic bardziej odległego od prawdy. Dzięki temu dokumentowi jeszcze bardziej docenia się wyważoną i inteligentnie poprowadzoną, najlepszą polską produkcję zeszłego roku. Teraz można zobaczyć, że w niektórych scenach powstrzymano się od pokazywania niektórych spraw w pełni swojej okazałości, aby nie wywołać w widzu wrażenia groteski, które mogłoby doprowadzić do konkluzji, że film jest nieautentyczny. Co zaś do owianej złą sławą roli Dawida Ogrodnika – tym bardziej można zobaczyć jak artystycznie kreatywną, acz na potrzeby filmu jedynie delikatnie podkręconą kreację stworzył. Tu warto jednak zauważyć, że jego intonacja bardziej niż syna znanego malarza, przypomina jego samego w latach dla niego młodzieńczych.

Warto wybrać się na trzecią już w ostatnich latach produkcję o rodzinie Beksińskich. Warto też jej seans kontynuować obejrzeniem ostatniej rodziny. „Pars pro toto” możecie zaś spokojnie sobie darować. Najważniejsze w tym wszystkim jest jednak chyba to, że szczęśliwie twórczość Pana Zdzisława nareszcie powróciła na zasłużone jej miejsce w panteonie polskiej sztuki.

Ocena: 7/10

R/

Dodaj komentarz