Pierwotnie
ta recenzja miała składać się z trzech słów, ale uznaliśmy z Rafałem,
że tego nie przeżyjecie (a może potrzebujemy tu trochę kontrowersji?). Z
drugiej strony chciałbym uniknąć rozpisywania się, bo Wy i tak tego
później nie czytacie (mam statystyki gagatki). Tak naprawdę to ten
akurat film nie potrzebuje głębszych analiz.
Zeszłoroczna „Ostatnia rodzina” była wydarzeniem na tyle głośnym i
poważanym w skali polskiej kinematografii, że mogę śmiało podejść do
oceny tego filmu przez pryzmat wcześniejszego doświadczenia z rodziną
Beksińskich nawet stosunkowo „niedzielnego” widza. Dlatego też większość
osób potraktuje obraz dokumentalny jako reality check dla
wcześniejszej, fabularnej konstrukcji.
Po obejrzeniu przeszło
80 minut archiwalnych nagrań Beksińskich i przesłuchaniu tak samo sporej
ilości wpisów dziennikowych Zdzisława (częściowo czytanych przez
Tomasza Fogiela), można dojść do wniosku, że „Ostatnia rodzina” była aż
nadto obrazem prawdziwym. Do tego stopnia, że przez większość seansu
„Albumu wideofonicznego” miałem wrażenie, że w sumie to już to
oglądałem. Oczywiście nie znaczy to, że nie warto się już na to
fatygować. To świetne doświadczenie zajrzeć do tej rodziny „naprawdę”.
Inscenizacje były bardzo wierne, ale świadomość rzeczywistości wydarzeń
oglądanych na ekranie robi spore wrażenie.
Robi wrażenie
głównie dlatego, że rodzina Beksińskich była zjawiskiem fascynującym. Z
jednej strony na tyle ciekawym i nietypowym, że chce się ich życie
obejrzeć, a z drugiej strony, przez bardzo zrównane społecznie warunki
życia realiów PRL, ich życie jest bardzo bliskie wielu z nas pod
względem bardzo prozaicznej rzeczy jakim jest otoczenie, zwane bardziej
quasi-artystycznie „czasem i miejscem akcji”.
To miejsce na mój
ciekawy (dla mnie – dla innych pewnie nie) hot take. W jaki sposób
Polska jest krajem tak podzielonym i pełnym niezrozumienia dla siebie
nawzajem? Prawie 50 lat PRL’u zrównało społecznie inteligencję, klasę
robotniczą, artystów z nierównościami pod sufitem (hej, Beksińscy!).
Technicznie rzecz biorąc właśnie dlatego nie mamy w Polsce podziału na
klasy ze względu na majątek i pozycję społeczną – albo dopiero się on
tworzy. Powinniśmy mieć dla siebie więcej zrozumienia niż nie jeden
naród. A może mamy zrozumienie, a ja histeryzuję? Jakkolwiek.
Zdzisław, Zofia, Tomek i gościnnie dwie babcie to zestaw osobowości,
który pod jednym dachem na niewielkiej przestrzeni tworzy niemalże
groteskowy, ale tragiczny spektakl, polegający na wzajemnym
niedopasowaniu i niezrozumieniu. Sponsorem dzisiejszej recenzji było
słowo „niezrozumienie”. Mam nadzieję, że nie zostałem niezrozumiany.
Dziękuję.
/K
Może najpierw moja mała odpowiedź na „hot
take”. A może to właśnie przymusowe zrównanie sprawiło, że
społeczeństwo polskie tak bardzo chce różnic i podziałów, aby móc samemu
zdecydować z kim się identyfikuje? Może wolność społeczna stała się dla
nas sztuką wyboru.
A co do filmu – ciężko taką produkcję
ocenić. Wizualnie składa się on wyłącznie z tworów nakręconych w ramach
archiwów rodziny Beksińskich (dlatego też czasem ma się wrażenie, że
pewnych scen nie powinno się oglądać, np. przygotowania zwłok babci na
przyjazd zakładu pogrzebowego), więc kwestie takie jak choćby praca
kamery można niemalże wyrzucić do kosza (niemniej jednak warto zauważyć,
że i Zdzisław, i Tomasz naprawdę dobrze się w ramach operatorów
sprawdzali). Kreacja dokumentu ograniczała się więc w dużej mierze do
przekopywania się przez materiał źródłowy, montowania go, dorzucenia
narratora (którego występ nie przypadł mi zbytnio do gustu, acz
przyzwyczaiłem się do niego) – ogólnie pojętej postprodukcji. Trzeba
jednak przyznać, że Marcin Borchardt skutecznie wciąga nas w świat tej
niecodziennej (z szacunku używam eufemizmu) familii.
Wracają
zaś do oglądania przez pryzmat „Ostatniej Rodziny” – „Beksińscy. Album
wideofoniczny” był w nadziejach wielu swoistym odkupieniem obrazu
familii, po obrazie Pana Matuszyńskiego. Nic bardziej odległego od
prawdy. Dzięki temu dokumentowi jeszcze bardziej docenia się wyważoną i
inteligentnie poprowadzoną, najlepszą polską produkcję zeszłego roku.
Teraz można zobaczyć, że w niektórych scenach powstrzymano się od
pokazywania niektórych spraw w pełni swojej okazałości, aby nie wywołać w
widzu wrażenia groteski, które mogłoby doprowadzić do konkluzji, że
film jest nieautentyczny. Co zaś do owianej złą sławą roli Dawida
Ogrodnika – tym bardziej można zobaczyć jak artystycznie kreatywną, acz
na potrzeby filmu jedynie delikatnie podkręconą kreację stworzył. Tu
warto jednak zauważyć, że jego intonacja bardziej niż syna znanego
malarza, przypomina jego samego w latach dla niego młodzieńczych.
Warto wybrać się na trzecią już w ostatnich latach produkcję o rodzinie
Beksińskich. Warto też jej seans kontynuować obejrzeniem ostatniej
rodziny. „Pars pro toto” możecie zaś spokojnie sobie darować.
Najważniejsze w tym wszystkim jest jednak chyba to, że szczęśliwie
twórczość Pana Zdzisława nareszcie powróciła na zasłużone jej miejsce w
panteonie polskiej sztuki.
Ocena: 7/10
R/